„O, nagrywasz płytę. Kiedy wyjdzie?”. „Jak tam idą nagrania?”. „Masz już coś na tę płytę”. „To kiedy w końcu ta płyta?”. Przez kilka ostatnich lat Michał Łapaj wielokrotnie słyszał i czytał tego typu pytania i zapewne z każdym kolejnym razem wkurzały go one coraz bardziej. Ale sam sobie jest winien, bo gdyby się nie wygadał jakiś czas temu, że coś nagrywa, tylko robił to w całkowitej tajemnicy, mielibyśmy teraz ogromną niespodziankę. Elementu niespodzianki nie ma, przynajmniej jeśli chodzi o sam fakt pojawienia się tego wydawnictwa, ale już to, co się na nim znalazło, pewnie niejedną osobę zaskoczy. Co jednak ważniejsze, wiele osób zachwyci.
Początek albumu zdominowany jest przez utwory, w których pojawiają się gościnnie wokaliści (za teksty odpowiada żona Michała – Paulina) – Mick Moss z bardzo lubianej u nas grupy Antimatter oraz Bela Komoszyńska ze zdobywającego coraz większą popularność zespołu Sorry Boys. Każde z nich śpiewa po dwa utwory. Mick pojawia się w singlowych Flying Blind i Shattered Memories. Zwłaszcza ten drugi numer zachwyca swoim ciężkim, mrocznym klimatem, absolutnie fantastycznym, nieco apokaliptycznym brzmieniem klawiszy oraz hipnotycznym rytmem. Z jednej stronie jest trochę przytłaczająco, gęsto, intensywnie, z drugiej zaś melodyjnie i chwytliwie, a połączenie jednego z drugim wcale nie jest łatwe. Trochę skojarzyło mi się z „środkową” twórczością Anathemy, choć tam oczywiście w roli głównej mielibyśmy raczej gitarę elektryczną. Bela z kolei śpiewa w dość chwytliwym, przywodzącym mi na myśl twórczość artystów z północy Europy numerze Shelter, a także odpowiada za bardzo przyjemne wokalizy we Fleeting Skies. Zanim jednak docieramy do ostatniej z tych kompozycji, pojawia się pierwszy długi, instrumentalny numer i jednocześnie chyba mój ulubiony fragment tej płyty – Where Do We Run. Znakomity transowo-ambientowy kawałek w klimatach mistrzów muzyki elektronicznej zza naszej zachodniej granicy. Idealny podkład pod jakąś grę z wyścigami mocno w klimacie lat 80.
To w zasadzie początek nieformalnej drugiej części płyty – mniej piosenkowej, bardziej klimatycznej, transowej, długimi fragmentami ponurej i tajemniczej. Tu już, jeśli głos w ogóle się pojawia, są to właśnie wokalizy (jak we Fleeting Skies) albo pojedyncze słowa mówione (jak w Unspoken). Genialnie mroczny klimat mamy w In Limbo, nie tak odległy od paru rzeczy z płyty Eye of the Soundscape zespołu Riverside (no dobrze, chociaż raz ta nazwa tu padła), z jednej strony momentami gęsty i przytłaczający, ale w innych fragmentach zostawiający sporo przestrzeni w aranżacji. Świetnie łączą się tu brzmienia hammondów i bardziej nowoczesnych instrumentów klawiszowych. W zasadzie już do samego końca płyty dominuje właśnie taki bardziej transowy, mroczny klimat, chwilami jakby żywcem wyjęty z gry komputerowej (From Within). To był chyba dobry pomysł, żeby w pewnym momencie tego albumu zakończyć temat wokalny i pozwolić słuchaczowi już całkowicie wsiąknąć w te fantastyczne, wielopoziomowe aranżacje klawiszowe.
Jeśli spodziewaliście się po klawiszowcu płyty wirtuozerskiej, wypełnionej karkołomnymi pasażami i milionem dźwięków na minutę, a do tego pełnej progrockowych motywów i zmian tempa, to domyślam się, że może niekoniecznie Are You There spełni akurat wasze oczekiwania. Ja się tych wymienionych elementów nie spodziewałem (a wręcz miałem nadzieję, że ich tu nie znajdę) i jestem tym albumem zachwycony. To świetnie brzmiąca (nagrana w Serakos Studio – drugim domu muzyków Riverside), niezwykle klimatyczna płyta, momentami mroczna, chłodna, ale też pełna znakomitych, często melancholijnych melodii oraz hipnotycznych motywów. Miałem dużo czasu na osłuchanie się z tym materiałem, sprawdzenie, co działa w nieco dłuższej perspektywie. Choć początkowo kręciłem nieco nosem na kompozycje z wokalem, bo jakoś nie do końca pasowały mi do ogólnego klimatu, po kilku odsłuchach dotarło do mnie, że znakomicie wpływają na balans tego krążka i stanowią świetną odmianę (a może uzupełnienie?) od długich, instrumentalnych kompozycji. I na koniec nie mogę nie wspomnieć o fantastycznej, świetnie pasującej do klimatu płyty okładce autorstwa Anthony'ego Rondinone. Are You There to bez wątpienia jedna z moich ulubionych tegorocznych płyt, czego – przyznam – za bardzo się nie spodziewałem, choć po cichu na to liczyłem.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Mitloff se pewnie myśli: To chyba teraz moja kolej. 😉.
OdpowiedzUsuńFajna płyta do rodziny płyt Riverside. 🙂. Dobrze, że Michał wymieszał utwory śpiewane, szeptane, mówione z czystą elektroniką. Przez to album jest ciekawszy. Bizon, a ten kawałek, który Ci się najbardziej podoba, mi chyba najmniej he he. Taki oczywisty "kosmos" z niego płynie, ale rozumiem, że to ukłon w stronę TD. Podsumowując Meller kontra Łapaj remis że wskazaniem na Michała. 😉
Od lat powtarzam, że polskich twórców tzw. rocka progresywnego już nie będę słuchał, gdyż wtórność – brak oryginalności i banał oraz fatalne brzmienia odstręczają. Mnie odstręczają i szkoda mi na to czasu, bo swoje lata mam i coraz mniej mi zostaje na słuchanie, to po co go tracić?
OdpowiedzUsuńNiemniej Bizon to wytrawny słuchacz i jak coś pochwali, to przynajmniej warto spróbować, oczywiście jeśli mieści się to w pakiecie gatunków hołubionych. No i kolejny – niestety – raz zmusiłem się do słuchania. I znowu sobie obiecuję….