piątek, 13 marca 2015

Child - Child [2015]


Skąd się biorą tacy goście? Wiem, ci konkretnie z Australii, ale pytanie jest raczej ogólne. Trzech na oko młodych muzyków zakłada zespół o niezbyt wyszukanej nazwie, ale na swojej debiutanckiej płycie nagrywa takie dźwięki, że paszcza otwiera się coraz szerzej z każdym odsłuchem. 37 minut muzyki, tylko pięć kompozycji, ale intensywność brzmienia tak wielka, że to w zupełności wystarczy. No dobrze, to może pora przybliżyć, co zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie. Debiutancka płyta grupy Child to mieszanka znakomitego, soczystego bluesa, psychodelicznych odlotów i walcowatych, doomowych, gęstych jak smoła brzmień przepuszczonych przez tak mocny przester, że przy głośniejszym odsłuchu wibrują mi wszystkie narządy wewnętrzne, nawet te, których nie mam. Oj nasłuchali się ci goście kilku „znanych i lubianych” z dawnych lat, nasłuchali. Ale żeby nie wyszło, że podrabiają kogoś bezczelnie – to raczej inspiracje w brzmieniu, ale mieszanka tych inspiracji przynosi bardzo intrygujący efekt, którego świetnie się słucha. Płyta ukazała się już na początku 2014 roku, ale tylko w formacie cyfrowym. Teraz jest wreszcie dostępna na nośnikach fizycznych, także na kolorowych winylach, co powinno ucieszy wszystkich maniaków czarnych płyt.

Już na samym początku grupa prezentuje bardzo przyjemne bluesidło, takie bardzo rdzenne, bez efekciarstwa czy wygładzania pod radio. Może się wydawać, że 8 minut bluesowego grania to gwarantowana nuda, ale nic z tych rzeczy. Zespół tworzy fantastyczny klimat dzięki niskiemu strojowi, świetnemu przesterowi i fantastycznemu wyciszeniu w połowie. Okazuje się, że bluesa wcale nie trzeba grać zawsze na tych samych patentach, zajeżdżając przy tym do bólu jeden motyw. Jest melodyjnie, klimatycznie i ciężko jak cholera – doom blues w absolutnie mistrzowskim wydaniu, a to przecież dopiero początek płyty. Stone by Stone mogłoby być równie dobrze jakąś zaginioną improwizacją Hendrixa opartą na bluesowych zagrywkach i brzmieniowych eksperymentach. Motyw basowy i stały rytm wybijany przez perkusistę mogą się wydawać nieco monotonne, ale to pozory. To tylko próba okręcenia sobie słuchacza wokół palca, struny, czy czego tam jeszcze można używać do okręcania słuchaczy (nigdy żadnych nie okręcałem, to nie wiem). Próba skuteczna, bo z każdą minutą daję się wciągać w ten klimat coraz bardziej, wkręca się także gitarzysta, który wydobywa ze swojego instrumentu coraz głośniejszy i intensywniejszy jazgot, znakomicie wypełniając przestrzeń pozostawianą przez wyluzowaną sekcję rytmiczną. Bluesowy walec w najkrótszym na płycie, pięciominutowym All Dried Up, jest znakomicie podkreślany ciężkim, gęstym brzmieniem organów. Jeśli można o którymkolwiek z utworów na Child powiedzieć, że ma jakikolwiek potencjał radiowy, to jest to chyba właśnie ta kompozycja. Nieco więcej tu miejsca na oddech, bo choć organy wraz z przesterowanymi gitarami suną niczym armia Saurona albo jakiegoś innego książkowo-filmowego urwisa, to w zwrotkach na chwilę jest nieco luźniej i subtelniej. To bardzo potrzebny moment na złapanie oddechu, bo w ostatnich dwóch utworach będzie jeszcze ciężej.

Wspomniane dwie ostatnie kompozycje to 18 minut muzycznej smoły, psychodelicznych odjazdów i doommetalowych improwizacji – wciąż na bazie bluesa, ale tu bluesowy luz i polot zdecydowanie ustępują miejsca brudowi, ciężarowi i gitarowemu jazgotowi z piekła rodem. Słuchanie tej muzyki na słuchawkach jest autentycznie niebezpieczne. Te brudne dźwięki robią sieczkę z mózgu i sprawiają, że nie ma się siły na jakąkolwiek reakcję. Ale klimat! Tak jest zarówno w znakomitym Mean Square, jak i w zamykającym krążek, dziesięciominutowym Blue Overtone Storm / Yellow Planetary Sun. Znowu walec, który rozjeżdża słuchacza i zostawia mokrą plamę, a kiedy po kilku minutach wydaje się, że w drugiej części kompozycji musi być szybciej i żywiej… zespół jeszcze bardziej zwalnia. Po ostatnim warkocie gitary czuję się, jakbym zderzył się z tirem… kilka razy. 37 minut to idealna długość. Nie wiem, czy byłbym w stanie wytrzymać w dobrej kondycji psychicznej kolejne minuty tej płyty.

To jest taka muzyka, którą należy chłonąć całym sobą, skupić się na niej, wczuć się w klimat i dać się wciągnąć w to, co się dzieje w każdym utworze. To rodzaj sztuki, którzy jest bardzo męczący dla słuchacza – nie dlatego, że muzyka jest zła, ale dlatego, że słuchanie staje się niezwykle intensywnym doznaniem. Takie płyty po prostu muszą trwać najwyżej te 30-40 minut, bo większa dawka takich klimatów byłaby zwyczajnie niezdrowa. Oczyma wyobraźni widzę tych gości w ciemnych londyńskich klubach psychodelicznych końca lat 60., grających przed publiką naćpaną wszystkimi możliwymi substancjami, leżącą na podłodze pod sceną lub bujającą się w transie na boki przez kilkadziesiąt minut. To ich miejsce. To nigdy nie będzie zespół, który mógłby dobrze brzmieć na dużej scenie festiwalu, przy dziennym świetle i dwukilometrowej odległości między muzykami a widownią. Oni są stworzeni do tego, żeby grać w zadymionych, ciemnych piwnicznych klubach, w których pot zgromadzonej publiki skrapla się na ścianach i suficie, a co bardziej wkręconych słuchających trzeba po koncercie potraktować plaskaczem, żeby wyszli z transu i wrócili na Ziemię. Chcę ich widzieć w takim otoczeniu, choć nie mam wielkiej nadziei, że mało znana grupa z Australii przyjedzie sobie pewnego dnia ot tak na drugi koniec świata, żeby zagrać dla 15 osób, bo mniej więcej takie tłumy mamy u nas w kraju na koncertach nieznanych zagranicznych ekip. Ale myślę, że znajdą się miejsca na świecie, gdzie trio z Melbourne zdobędzie wierne grono fanów i stanie się atrakcją undergroundowej sceny muzycznej. Zasługują na to i mam nadzieję, że z każdym kolejnym albumem będzie o nich słyszało coraz więcej osób.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz