wtorek, 10 marca 2015

Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase. [2015]


Tajemniczy Steven Wilson ma wiele twarzy. Nie, że dwulicowy chłop – chodzi o to, że jest wszechstronnym artystą, sięgającym po różne środki przekazu i obracającym się w rozmaitych muzycznych klimatach. Wilson potrafi zabierać słuchaczy w kosmiczne podróże, przyłożyć treściwym, pełnym dynamiki rockiem, zaserwować przyjemną popową balladkę czy stworzyć znakomity, psychodeliczny klimat. Na przestrzeni lat przyzwyczaił swoich słuchaczy, że nie lubi tkwić zbyt długo w jednym muzycznym świecie, dlatego nie powinno być żadną niespodzianką, że po dość mrocznym i dusznym The Raven That Refused to Sing, przyszła pora na zwrot ku przeszłości – tym razem własnej. Przy Kruku Wilsonowi zarzucano nadmierne zapatrzenie się w King Crimson, ale najnowsza płyta bosonogiego Stefana – Hand. Cannot. Erase. – to najprawdziwszy Wilson w czystej postaci. Napiszę wprost, bez bawienia się w niestrawne, górnolotne wywody – ten album to Wilson w pigułce, bo znajdziemy tu wszystkie elementy jego twórczości, które wymieniałem na samym początku.

Zastanawiam się, czy ktoś jeszcze tęskni za Porcupine Tree. Wilson chyba zupełnie odpuścił już sobie ten projekt i w zasadzie trudno mu się dziwić. Na płycie Hand. Cannot. Erase. śmiało nawiązuje momentami do twórczości tej grupy, a przy tym nie musi konsultować niczego z pozostałymi muzykami. No dobrze – wiadomo, że Porcupine Tree to przede wszystkim on, ale jednak formuła zespołu nakłada pewne ograniczenia, nawet w przypadku projektu skupionego tak silnie wokół jednego lidera. W przypadku Blackfield równie ważną częścią całości był Aviv Geffen, więc i tam trzeba było iść na kompromisy. Na płytach solowych Wilson na kompromisy iść nie musi, co przynosi zaskakujący efekt w postaci krążka brzmiącego niczym krzyżówka Porcupine Tree i Blackfield… tylko tantiemami nie trzeba się dzielić. Na szczęście tym razem Steven połączył to wszystko w taki sposób, że zarówno zwolennicy mocniejszych, dynamiczniejszych kompozycji, jak i ci, którzy lubią sobie poodpływać przy spokojnych muzycznych pejzażach, znajdą tu sporo dla siebie. 65 minut to sporo czasu, by zaprezentować wiele odcieni swojej twórczości.

Typowo „jeżozwierzowo” jest na pewno na otwarcie albumu. Połączony z albumowym intrem – First Regret – numer 3 Years Older – to 10 minut grania dość dynamicznego, pełnego polotu, ale jednak zapadającego w pamięć głównie dzięki mocniejszym fragmentom, które pojawiają się przede wszystkim na początku i na końcu utworu. Reszta płynie sobie bardzo przyjemnie, tylko mam nieodparte wrażenie, że już to kiedyś u Wilsona słyszałem. A może to po prostu przez jego charakterystyczny głos? Zaskoczył mnie nieco utwór tytułowy. Brzmi jakoś tak… przebojowo? Taki trochę Coldplay zmieszany z U2 (tym trochę starszym, bo inaczej mieszalibyśmy Coldplay z Coldplayem). Nie jestem do końca przekonany, czy odpowiada mi Wilson w takim wydaniu (a właściwie to jestem pewien, że mi nie odpowiada), ale fakt faktem, że tego typu utwory wprowadzają pewnego rodzaju świeżość i odmianę na albumie. To zresztą nie jedyna „piosenkowa” próba na tej płycie, bo i pojawiające się pod koniec wydawnictwa Happy Returns też brzmi bardzo radiowo, a i Perfect Life ma spory potencjał komercyjny. Ten ostatni utwór charakteryzuje dość oszczędny aranż i elektroniczne tło, choć mam wrażenie, że całość jest trochę monotonna i mało treściwa. Ot, takie filmowe wypełnienie czasu pomiędzy akcją. Ale już Happy Returns, które niemal zamyka płytę (po nim już tylko dwuminutowe, klawiszowo-fortepianowe Ascendent Here On…, które pełni funkcję płytowego outra), to numer dużo ciekawszy. Również prosty w konstrukcji i w gruncie rzeczy dość popowy, ale znakomicie bujający, przebojowy w pozytywnym znaczeniu tego słowa, z bardzo przyjemnie brzmiącą partią gitary pod koniec. Trochę czuć tu klimat Trains wiadomego zespołu, może dlatego mam słabość do Happy Returns, bo Trains darzę uwielbieniem wykraczającym poza granice zdrowego rozsądku.

Mimo wszystko dużo ciekawiej prezentują się według mnie dłuższe utwory. Routine rozpoczyna się niezwykle delikatnie i płynie sobie subtelnie przez kilka minut, ale tak naprawdę rozkręca się dzięki cudownej partii gitary Guthriego Govana w połowie kompozycji. Na dobre wychodzi też temu utworowi nieco intensywniejszy aranż w jego drugiej części oraz urocze dwugłosy Wilsona i izraelskiej wokalistki Ninet Tayeb. Tu chyba Wilson najbardziej zbliża się do klimatu swojej poprzedniej płyty i pewnie dlatego właśnie na tę kompozycję na początku zwróciłem uwagę, bo nie ukrywam, że jestem wielkim fanem tamtego krążka. Wysoki poziom utrzymuje kolejny nieco mocniejszy i bardziej złożony kawałek. Home Invasion rozpoczyna się niemal jak jakiś starszy numer Dream Theater, choć pewnie w czasach, gdy „hejt” na wszystko, co wydaje ten zespół, jest tak popularny, nie będzie to najlepsza rekomendacja. To jednak tylko chwilowe wrażenie, co nie zmienia tego, że Home Invasion zapewnia dynamikę, nieco tajemniczości i przede wszystkim spory ciężar, który kontrastuje z „piosenkową” częścią płyty. Klawiszowy motyw pełniący funkcję tła, gdy Wilson zaczyna śpiewać, oraz wzmacniająca go później gitara, mają w sobie coś z muzyki funkowej. Fantastycznie brzmią kosmiczne dźwięki Mooga oraz soczysta gitarowa solówka w Regret #9, które łączy się płynnie z Home Invasion. Ten instrumentalny kawałek to najbardziej tradycyjnie progrockowy numer na płycie, zaryzykuję stwierdzenie, że mocno floydowy. A jeśli coś jest floydowe, to nie może być złe, prawda? No chyba, że jest zbiorem niedokończonych dwudziestoletnich pomysłów zebranych do kupy tylko po to, żeby wydać coś na zakończenie kariery. Ale o czym to ja… ach tak, Wilson. Po tych dwudziestu minutach (Routine / Home Invasion / Regret #9) wybaczam Wilsonowi te nieco monotonne pioseneczki z początku płyty. Tymi trzema numerami sprawił, że do Hand. Cannot. Erase. będę musiał wracać. Ale to przecież nie koniec. Delikatne, niespełna trzyminutowe Transience to jedynie akustyczne wypełnienie, poprzedzające chyba najciekawszą, a na pewno najdłuższą kompozycję na krążku – Ancestral. Przyznam, że pierwsze utwory z tej płyty, prezentowane w stacjach radiowych, niespecjalnie mnie powaliły, ale gdy zagrano tę kompozycję, natychmiast przykuła moją uwagę. Tu znowu jest nieco tajemniczo, raz spokojnie i niemal melancholijnie, innym razem posępnie, złowieszczo wręcz, intensywnie i ciężko. Gitara, która wchodzi na początku piątej minuty, rozkłada na łopatki, zaś powtarzane pasaże mniej więcej w połowie utworu hipnotyzują coraz bardziej z każdą sekundą. Na szczęście Wilson szybko wyrywa słuchaczy z tej hipnozy zmianą klimatu. Rozpędza się coraz bardziej z każdą minutą, przechodząc na moment już nawet nie do soczystego rocka, a niemal do metalu. A potem znowu wyciszenie, przy którym Wilson wraz z kolegami pozwala nam wsłuchiwać się w tajemnicze dźwięki fletu i klawiszy dobiegające z trzeciego czy nawet czwartego planu, tylko po to, by za moment z zaskoczenia znowu zaatakować bezbronnego słuchacza ostrym łomotem perkusyjnym i intensywnymi partiami gitary. Ile tu się dzieje!

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Moje odczucia w związku z tym albumem są nieco sprzeczne. Z jednej strony dużo tu… Wilsona, co mogło nie być takie oczywiste po poprzedniej płycie. I to teoretycznie powinno cieszyć. Ale z drugiej strony, ja chyba jednak wolałem te nieco mroczne, melancholijne, wybuchające od czasu do czasu wściekłością brzmienia z The Raven That Refused to Sing, nawet jeśli był to jeden wielki hołd dla Roberta Frippa i kilku innych mistrzów rocka progresywnego. Dlatego właśnie najbliżej mi tu do Routine czy Ancestral, które ewidentnie nawiązują do Kruka klimatem. Co nie znaczy, że Hand. Cannot. Erase. nie jest płytą wartą uwagi. To bardzo klimatyczny krążek, mieniący się wieloma barwami, łączący w sobie muzyczną estetykę wielu projektów Wilsona. A że nie wszystkie z tych projektów do końca do mnie trafiają, to i nie każdy utwór na albumie przemawia do mnie jednakowo skutecznie. Ale ta płyta to chyba najbardziej przystępny solowy krążek Wilsona, przy czym muszę zaznaczyć, że przystępność nie równa się banalności. Jestem przekonany, że będzie w ścisłej czołówce wszystkich rankingów najlepszych płyt tego roku według portali i magazynów zajmujących się szeroko pojętą muzyką rockową, choć ja do całości chyba wielką miłością nie zapałam. To będzie raczej okazjonalny flirt bez zobowiązań.


Już wkrótce Wilson ponownie odwiedzi Polskę. Na zaproszenie Rock Serwisu zagra 7 kwietnia w Krakowie (ICE Kraków) i 8 kwietnia w Łodzi (Wytwórnia). Biletów podobno coraz mniej.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Bardzo tęsknię za Porcupine Tree, mam nadzieję że jeszcze kiedyś powrócą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobra recenzja ..Ancestral powala :)

    OdpowiedzUsuń