O tym, że australijska scena
rockowa – zwłaszcza rejony stonerowe, doomowe i psychodeliczne – ma się
świetnie, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Na blogu wielokrotnie opisywałem
płyty zespołów z tamtego rejonu świata i trzeba przyznać, że tamtejsi muzycy
znaleźli swoją niszę, w której starają się robić ciekawe rzeczy. Ale po
sąsiedzku także nie próżnują. Grupa His Masters Voice – The Devil’s Blues (w
dalszej części będę używał pierwszego członu) pochodzi z Nowej Zelandii. W 2014
roku wypuściła swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną Possession. EP-ka numer dwa – Save
My Soul – ukazała się w 2016 roku. Końcówka zeszłego roku to z jednej
strony wydanie EP-ki numer trzy, z drugiej zaś pierwsze dłuższe wydawnictwo – His Masters Voice – The Devil’s Blues –
będące zbiorem nagrań z dwóch pierwszych małych płyt.
Na HMV-TDB znajdziemy sześć kompozycji trwających w sumie nieco ponad
34 minuty. Niby jest to składanka, bo w końcu wszystkie sześć nagrań było już
wcześniej dostępnych, ale ponieważ jest to formacja na razie kompletnie
nieznana w naszej okolicy (o poziomie popularności w Nowej Zelandii niestety
nie mam wiedzy), traktuję to wydawnictwo jako pierwszy regularny album
(ewentualnie podwójną EP-kę) i nowość. His Masters Voice grają kapitalnego,
ciężkiego, czasem nieco mrocznego bluesa z okazjonalną nutką stonera czy
psychodelii. Każda z kompozycji jest ciężka i bardzo klimatyczna, ale każda jest
także niezwykle chwytliwa. Od samego początku kwartet wprowadza słuchacza w
odpowiedni nastrój. Possession
oferuje połączenie mocnych riffów w stylu Black Sabbath z klimatami southern
rocka i ciężkiego bluesa. W zasadzie to przecież Black Sabbath zwłaszcza na
swoich pierwszych płytach byli bardzo bluesowi, więc ten kierunek powinien
mniej więcej podpowiedzieć wam, czego spodziewać się po muzyce tej grupy, ale
tu to granie jest dużo bardziej amerykańskie i jednak dużo cieplejsze w
brzmieniu. Diabelski blues to nie tylko drugi człon nazwy i część tytułu tej
płyty – tak członkowie tej grupy określają swoją muzykę i faktycznie to trafne
określenie. Don’t Trust Myself czy Save My Soul utrzymują nas w rejonach
dynamicznego, treściwego, ale jednocześnie bardzo przystępnego grania. W
pierwszym z tych nagrań pojawiają się nawet dyskretne Hammondowe plamy, które
jeszcze bardziej ocieplają brzmienie. Dynamiczny jest także koniec płyty, bo Lonely Road jest wręcz skoczne i
cholernie amerykańskie w klimacie.
Ale znajdziemy tu także rzeczy
spokojniejsze, może nawet lekko mroczne, w końcu blues potrafi być mroczny. Po
dwóch pierwszych mocnych numerach niezwykle spokojny, subtelny wręcz początek Mourning sprawdza się kapitalnie. I tu
znowu odniosę się do Black Sabbath, bo utwór ten skojarzył mi się z kilkoma właśnie
takimi bardzo delikatnymi i cichymi kompozycjami, które fantastycznie
sprawdzały się na wczesnych płytach tej formacji wciśnięte między mocne numery.
Tu jest podobnie, choć od razu zaznaczę, że nie cały kawałek jest cichy i
subtelny. Panowie ładnie to wszystko skontrastowali i mamy przyjemną
przeplatankę wyciszenia i wybuchów. Całość przede wszystkim fantastycznie buja.
Podobnie jest w przypadku I Don’t Mind.
Znowu klimat jakby znajomy, całość cudownie płynie, co jakiś czas przybierając
nieco na mocy. Soczyste, klimatyczne i po prostu cholernie dobre granie.
Wydanie tej składanki to strzał w
dziesiątkę. Jeśli ta formacja zdobędzie nieco większą popularność, na jej
wcześniejsze nagrania na pewno znajdzie się spora grupka chętnych. Wydanie tych
utworów na płycie rozprowadzanej w dodatku przez szanowaną w środowisku
wytwórnię Kozmik Artifactz na pewno nie tylko ucieszy tych, którzy His Masters
Voice znali od jakiegoś czasu, ale także pomoże grupie dotrzeć do wielu nowych
fanów, takich jak ja. Zapewne nigdy bym o nich nie usłyszał, gdyby nie to
wydawnictwo podsumowujące pierwsze lata działalności kwartetu z Auckland. Mają
moją uwagę, bo potencjał jest tu naprawdę spory. Dawać ich do Europy, chcę pójść
na ich koncert!
1. Possession (6:00)
2. Don't Trust Myself (4:29)
3. Mourning (5:59)
4. Save My Soul (5:53)
5. I Don't Mind (6:12)
6. Lonely Road (5:54)
Muzyki grupy możecie posłuchać na jej profilu w serwisie Bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Dawać, dawać!
OdpowiedzUsuńZnakomici są. A mając skandynawskie odchylenie zaznaczę, że imię i nazwisko diabelskiego wokalistogitarzysty brzmi bardzo, ale to bardzo nowozelandzko ;-)
Plumkaniem gitary się zaczyna. No dobra, ileż takich początków już było, co dalej…
OdpowiedzUsuńAle poganiać nie trzeba, sami zaczynają: wokal neutralny, ani ziębi ani grzeje, ale ciepła melodia jakby tłumaczy łagodność brania dźwięków. Jeszcze dwóch minut nie dosłuchaliśmy a tu znakomita zagrywka, zaraz po niej jakże trafne gitarzenie, wraca wokal jakby odmieniony z tematem i prowadzi do kadencji kończącej. Ale myliłby się kto sądzi, że „Escape” się kończy, chwila ciszy jest zmyłką, w innym temacie grają ale zmierzają wyraźnie do pierwotnego. Jeszcze się kawałek nie skończył a już podziwiam biegłość kompozycyjną panów Finów. Nie mówiłem, że Finowie? – niedopatrzenie.
Znakomita zagrywka kończy pierwszy kawałek a ja czuję się kupiony. Do drugiego już chciwie wyciągam uszy. Jest dobrze, ba, nawet bardzo dobrze „Mountains” wchodzi jak czekolada: smaczny, błogo się robi, zamykam oczy i daję się nieść dźwiękom. Rośnie radość odkrycia, najprzyjemniejsze chwile: leci coś pierwszy raz, jest znakomite i masz tę pewność, że niczego nie spieprzą, tak dobrze będzie do końca.
„Geno” to już trzeci numer – potwierdza talent chłopaków. Wchodzi coraz lepiej ta muzyka. Nadeszła chwila, kiedy zaczyna docierać, że nie tylko gitara robi świetną robotę, od początku było dobrze z bębnami, ale w tym kawałku już dociera, że perkusistę mają znakomitego.
„Pace” to czwarty z sześciu na płycie – kogo jeszcze nie przekonali o do swojej wielkości, tak, już wiem, że za tę płytę są wielcy – to niech posłucha jak skonstruowali ten numer i co gitarzysta zrobił tak od 3:15.
No?! I co? Czy znasz dużo tak genialnych solówek i tak osadzonych, że nie do wyrwania?
Zestaw uzupełniają „Shattered” i „Perception” W zachwycie pozostałem do końca.
Po trzech dniach słuchania właściwie tylko tej płyty „ Leaving The Land” sięgnąłem po ją poprzedzającą „Nature’ Despair””. Owszem miło było słuchać, ale po jej wysłuchaniu widać ogromny postęp w swerze kompozycji i melodyki na „Leaving The Land”
Na koniec przyszła refleksja – kurczę, po trzech dniach zaczęło do mnie docierać, że właściwie to ja słucham drugiego Opeth…
Podobne frazowanie, brzmienie, wokal (bez growlu), alteracja – to mają wspólne, ale spójność brzmienia, melodyki, świetne zagrywki sprawiają, że Sisare to zespół już ukształtowany i zasługujący na oklaski.
taaak, słyszałem ich też w pejzażach ;) pewnie sie zainteresuje całością niedługo
Usuń