poniedziałek, 29 stycznia 2018

Ouzo Bazooka - Songs from 1001 Nights [2018]



Moja znajomość z grupą Ouzo Bazooka nie jest zbyt długa, ale dość intensywna. Poznałem tę nazwę wiosną zeszłego roku, kiedy pojawił się temat potencjalnego zorganizowania koncertu tego zespołu w jednym z polskich miast. Posłuchałem kilku nagrań, obejrzałem do tego kilka teledysków i przy każdym z nich czułem, że mózg mi się topi. Absolutne szaleństwo – kwintesencja grzybkowych odlotów tak w kwestii fonii jak i wizji. Z koncertu nic nie wyszło, ale poznane wkrótce dwie pierwsze płyty tego zespołu przesłuchane w całości naprawdę zrobiły spore wrażenie. A potem do kompletu absolutnie fantastyczny koncert na Red Smoke Festival w Pleszewie. Pośród stonerowych brodaczy łaskoczących publiczność po jelitach niskimi basami, grupa kolorowych wariatów z Izraela wyglądała i brzmiała jak przybysze z innej planety. Zarówno okładka jak i muzyczna zawartość nowej EP-ki kwartetu z Tel Awiwu tylko potęgują te odczucia z pierwszych kontaktów z grupą.

Na profilu formacji w serwisie Bandcamp można wyczytać, że zawarta na Songs from 1001 Nights muzyka jest inspirowana bliskowschodnią psychodelią i surf rockiem z lat 60. i 70. Ponadto możemy się dowiedzieć, że EP-ka ta zabierze nas w podróż latającym dywanem od brzegów Nilu przez gwar ulic Tel Awiwu aż po kalifornijskie plaże, a następnie w stronę wypełnionych wonią przypraw uliczek Stambułu. Idealny opis! Muzyka zachodu wymieszana z muzyką wschodu i południa. Na Songs from 1001 Nights znajdziemy pięć kompozycji trwających w sumie niespełna 27 minut. W tym czasie faktycznie bardzo łatwo wyobrazić sobie, że jesteśmy w tych wszystkich wymienionych przed momentem miejscach. Pierwszy utwór – niemal tytułowy – jest jednocześnie najdłuższą kompozycją na tym wydawnictwie. Od początku jest dynamicznie, ale i dość tajemniczo. Niskie dźwięki, brzmienie mocno nasączone klawiszami i syntezatorami, hipnotyczny rytm. Dość szybko pojawiają się także elementy charakterystyczne dla muzyki rejonu, z którego pochodzi zespół, idealnie współgrające z dość nowoczesną rockową psychodelią. Klawiszowe solo pod koniec kompozycji to strzał w dziesiątkę. Nile Fever natychmiast przywodzi na myśl skąpane w słońcu, przyprószone pustynnym piaskiem targowiska – tu ktoś sprzedaje daktyle i cytrusy, tam kobra wypuszczona z kosza wygina śmiało ciało w rytm muzyki granej przez starca na wiekowym flecie.

Ta muzyka idealnie nadaje się do tworzenia w głowie takich właśnie niezwykle malowniczych obrazów i scenek. Wokale na całej płycie ograniczone są do minimum i pojawiają się tylko na krótką chwilę w pierwszej kompozycji, więc można bez przeszkód skupić się na fascynujących opowieściach snutych za pomocą melodii. Wbrew tytułowi Scheherazade’s Dance nawiązuje do klimatów bliskowschodnich chyba najmniej wprost – oczywiście da się wyczuć pewien posmak takiej właśnie muzyki, ale całość przez większość czasu pozostaje jednak mocno osadzona w klimatach trochę cięższego rocka psychodelicznego. Zupełnie inaczej niż w Turkum, które od pierwszych sekund prowadzi nas tak zdecydowanie w kierunku Stambułu, że z słuchawkami na uszach trafilibyśmy tam bez nawigacji i drogowskazów. Tu z kolei czystego rockowego grania jest chyba najmniej. Taneczny rytm dominuje również w Yolar, ale tu jest nieco gęściej, trochę wolniej i ciężej – balans znowu ustawiony bardziej na środku skali pomiędzy rockiem, a bliskowschodnim folkiem. W dodatku w drugiej części kompozycji do głosu dochodzą surfrockowe inspiracje członków zespołu i przez moment możemy się poczuć tak, jakbyśmy słuchali soundtracku do filmu bolywoodzkiego odpowiednika Pulp Fiction.

Zdaję sobie sprawę, że jest pewna grupa osób, które po prostu najzwyczajniej w świecie nie lubią, gdy do muzyki rockowej wplatane są elementy brzmień ze wschodu lub zachodu Azji. Z pewnością nie jest to klimat dla każdego, a już na pewno nie, jeśli w całość wmiesza się kwaśna psychodelia i odrobina ściśle powiązanego z nią wariactwa. Mnie to jednak bierze. Zarówno w wersji ciężkiej, jak w przypadku Yossiego Sassiego, jak i w wersji bardziej luzackiej i lekkiej, jak właśnie w twórczości grupy Ouzo Bazooka. Na Songs from 1001 Nights znajdujemy pięć dynamicznych, zagranych z polotem, przyjemnie brzmiących kompozycji, które w tę może niezbyt mroźną, ale i niespecjalnie atrakcyjną pogodowo zimę przeniosą nas w upalne rejony tak skutecznie, że poczujecie gorący piasek pustyni między zębami.

1. 1001 Nights (6:46)
2. Nile Fever (5:20)
3. Scheherazade's Dance (4:24)
4. Turkum (5:54)
5. Yolar (4:31)

EP-ki możecie posłuchać na profilu grupy w serwisie Bandcamp.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz