Fever Dog to dawniej trio, obecnie na płycie oficjalnie duet ze słonecznej Kalifornii. Ale dwaj muzycy, którzy zakładali ten zespół kilkanaście lat temu – Danny Graham (wokal, gitara) i Joshua Adams (perkusja, wokal) zmontowali ostatnio nowy skład z myślą o koncertach, więc de facto ekipa jest już zdaje się czteroosobowa. Choć to dopiero trzeci krążek formacji, dwaj wspomniani panowie grają ze sobą od 10. roku życia i nagrywali razem także pod innym szyldem. Natomiast muzyka, którą zawarli na swojej trzeciej płycie wydanej jako Fever Dog, to fantastyczna mieszanka psychodelii i glam rocka. Czyli ogólnie klimat podwójnie kosmiczny, bo przecież i psychodelia, i glam w jakiś sposób z kosmosem się wiążą. I taka mieszanka sprawdza się zaskakująco udanie. Glam rock nie jest może najbardziej wyszukanym podgatunkiem muzyki gitarowej, ale gdy zagra się go dobrze i z odpowiednim czuciem, czasem powstają rzeczy magiczne. A glamowa twarz Fever Dog do tych magicznych rzeczy naprawdę sprawnie nawiązuje. Mamy tu zatem dynamiczny, cholernie przebojowy początek w postaci Freewheelin’, oraz fajnie zrobione odniesienia do twórczości tuzów glam rocka, czyli T. Rex (Bruiser!) i Sweet (King of the Street).
Przyznaję jednak, że mnie ta płyta – choć podoba mi się w całości – zachwyca najbardziej, gdy panowie idą bardziej w stronę nieco floydowej psychodelii niż dźwiękowego odpowiednika brokatu. Star Power to jeden z moich ulubionych tegorocznych numerów. Zachwyca wysmakowaniem i subtelnością, kojarzy mi się – oprócz wspomnianych Floydów, z najlepszymi kawałkami tak lubianych przeze mnie zespołów jak Black Mountain czy StoneRider. To zupełnie inna bajka niż dynamiczne, chwytliwe numery, o których wspominałem wcześniej. Do moich ulubionych fragmentów tego albumu należy też kompozycja Mystics of Zanadu: fajny, motoryczny numer z gęstym aranżem i hardrockowym wykopem w pierwszej części oraz niezwykle udanym uspokojeniem i wyciszeniem w części drugiej, a także przyjemnym kosmosem w zwieńczeniu. Zwrócę też uwagę na kolejny kosmiczny odlot na przesterze w numerze tytułowym oraz na kapitalnych „zmienników” w intrze The Demon, no i jeszcze na zagrany z polotem, kapitalny kawałek In My Hands, który kończy płytę w naprawdę dobrym stylu. I wyszło na to, że wymieniłem większość utworów.
Przyznam, że po zobaczeniu okładki płyty, bałem się, że stężenie muzycznego kiczu będzie dla mnie zbyt duże. Przewidywałem, że będzie to album mocno nasiąknięty klimatem lat 80., i to tak mocno, że nie będę w stanie traktować tego wszystkiego inaczej niż jak ewentualnie (to się jeszcze miało okazać) świetny pastisz. A jednak zaskoczyli mnie, bo ta płyta broni się nie tylko jako hołd dla konkretnego gatunku (a raczej przynajmniej dwóch). Od pozytywnego pierwszego wrażenia przez coraz częstsze odsłuchy dotarłem z tym albumem do punktu, w którym okazało się, że to jedna z moich ulubionych tegorocznych płyt. Nie mam z tym żadnego problemu. To kawał świetnej muzyki. Ponadprzeciętna przebojowość części tego materiału w niczym tu nie przeszkadza, bo i od kiedy przebojowość sama w sobie miałaby być czymś złym?
Płyty można posłuchać na koncie grupy na Bandcampie.
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz