poniedziałek, 12 września 2016

Mountain Dust - Nine Years [2016]



Czasem jak trafia, to z pełną mocą i idealnie w środek tarczy, i to od pierwszych sekund. Zakochanie się w dźwiękach, które nieznana mi wcześniej kompletnie grupa Mountain Dust zawarła na swoim debiutanckim albumie Nine Years, zajęło zaledwie chwilę, pewnie jakoś między dziewięcioma sekundami a dziewięcioma minutami. Mniej więcej w połowie pierwszego numeru byłem już przekonany, że to będzie dobra płyta, po drugim kawałku byłem już w stu procentach kupiony, a pod koniec pierwszego odsłuchu wiedziałem już, że to będzie jedna z moich ulubionych płyt wydanych w tym roku. Kolejne odtworzenia całości tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Kwartet z Montrealu, który wcześniej miał na koncie zaledwie demówkę, swoim pierwszym albumem natychmiast wdarł się do czołówki moich ulubionych formacji sceny heavy psych.

Siedem utworów, 40 minut i kapitalny klimat psychodeliczno-stonerowy od pierwszej do ostatniej nuty – tak w skrócie przedstawia się album Nine Years. A szczegóły? Zaczynają mocnym kopem. Evil Deeds brzmi niczym mroczne bluesidło, ale przyprawione sporą dawką przesterowanej gitary i soczystym brzmieniem organów w tle. Szorstki wokal, przechodzący momentami w szalony krzyk, znakomicie pasuje do tego klimatu. Bardzo obiecujący początek, ale tak naprawdę dopiero po zakończeniu tego utworu odkrywany, co będzie największą siłą tej płyty, gdy okazuje się, że kolejny numer – Aveline – to zupełnie inna bajka. Nagle nie ma ściany dźwięku – jest tajemnicze, nieco psychodeliczne tło, przyjemna, bujająca melodia i spokojny klimat. Dopiero z czasem robi się nieco intensywniej, ale nigdy zbyt mocno. Dominuje zdecydowanie brzmienie organów, które czasem grają jakąś natychmiast wpadającą w ucho melodie, a czasami po prostu robią fantastyczne tło. Od razu przychodzi mi do głowy zespół Grusom – autorzy mojej ulubionej płyty zeszłego roku. To bardzo podobny klimat. To skojarzenie wraca zresztą jeszcze kilka razy w trakcie odsłuchu Nine Years, zwłaszcza w Tale of the Red Rain, które mogłoby być ścieżką dźwiękową do psychodelicznego westernu, gdyby taki kiedyś powstał, i w wieńczącym płytę utworze tytułowym, w którym „kwaśne”, hipnotyczne dźwięki na przemian z niezwykle chwytliwym refrenem wwiercają się powoli w głowę, a świdrujące organy w drugiej części dopełniają dzieła muzycznego zniszczenia. Zupełnie jak w przypadku wspomnianej duńskiej grupy, która tak zachwyciła mnie w zeszłym roku.

Running Fool gniecie mocno, gdy trzeba, ale daje też od czasu do czasu chwilę na złapanie powietrza i krótki odpoczynek od tego niskiego, przesterowanego, ale cholernie rytmicznego i wkręcającego łojenia, zaś Dead Queen – najdłuższy, bo niemal dziewięciominutowy, numer na albumie – wgniata w fotel psychodelicznym początkiem i powolnym, ciężkim, ale bardzo melodyjnym graniem w dalszej części. Ale chwilę potem, w ramach kontrastu, mamy najlżejszą kompozycję w zestawie. Lonely War zaskakuje akustycznym aranżem oraz wykorzystaniem instrumentów dętych i smyczkowych. Nie zaskakuje zaś zupełnie fantastycznym klimatem, bo do tego można się już było przyzwyczaić przez poprzednich pięć numerów. Tym razem mamy do czynienia z niemal folkowym obliczem Mountain Dust, choć daleko do klimatu letniej sielanki. To folk, ale w pewnym sensie niepokojąco intensywny, choć przecież teoretycznie to bardzo spokojny numer. Ten kontrast właśnie sprawia, że tak kapitalnie słucha się tego nagrania.

Trafianie na dobre płyty zupełnie przypadkiem to już niemal tradycja w moich muzycznych poszukiwaniach. Ale rzadko zdarza się, żeby upolowany w ten sposób album był aż tak znakomity. Nine Years to wręcz idealna stonerowo-psychodeliczna mikstura. Wszystkie składniki mistrzowsko wyważone, klimat powala, wykonanie na świetnym poziomie. Czego chcieć więcej? Może tylko tego, żeby czasem nie przyszedł im do głowy głupi pomysł z obniżaniem lotów na kolejnych albumach. Po takim pełnowymiarowym debiucie po prostu nie wypada. Na razie jeszcze zespół Mountain Dust nie jest zbyt znany, ale mam wrażenie, że przy odrobinie szczęścia wkrótce mogą stać się jedną z czołowych grup północnoamerykańskiej sceny psychodelicznej, bo muzycznie zrobili już bardzo wiele, by to osiągnąć. Teraz wiele zależy od tego, czy zauważy ich ktoś „odpowiedni” i czy formacja będzie miała okazję trafić dzięki temu do trochę szerszego grona odbiorców. Oby stało się to jak najszybciej, bo szkoda, żeby ci goście marnowali się, grając tylko małe koncerty dla garstki osób gdzieś w Quebecu.


Płytę można kupić (a także wysłuchać wszystkich nagrań z niej) na profilu grupy w serwisie bandcamp.

 
--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji



6 komentarzy:

  1. mikstura o tyle dobra, że jak sceptycznie podchodzę do nowości, tak teraz trzyma mnie już dobry tydzień, albo dwa i puścić nie chce... dzięki Tobie i Twoim znaleziskom !!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowity wokal! Właśnie przesłuchuję płytę drugi raz. Dzięki za recenzję, dzięki Tobie trafiłam na prawdziwą gwiazdę, która myślę, że niedługo podbije sceny całego świata :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny początek, znakomity środek i może nieco zbyt płaczliwy momentami wokal ale zaskakująco dobra płyta. No i jak tu nie iść za przewodnikiem owieczek :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki MNZO poznaję znakomite płyty, ale nie wyłącznie...
    Teraz robię przerwę na Act V. Polecam wszystkim The Dear Hunter, który od lat czaruje kompozycjami najwyższej próby i aranżacjami jeszcze wyższej próby...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sprawdzi się ;) gdzieś mi sie nazwa o oczy obiła. dzieki :)

      Usuń
  5. Gdybym mógł coś doradzić to proponowałbym od części II zacząć, która była dojrzałą wersją części I i do dziś smakuje wyjątkowo.
    Nie to żeby pozostałe były słabe, tylko ja po części II dostałem fazy na nich okropnej :-)

    OdpowiedzUsuń