piątek, 14 sierpnia 2015

Ghost - Meliora [2015]


Teatralne przedstawienie ze Szwecji pod tytułem Ghost wchodzi w swój trzeci sezon na światowych deskach. W rolach głównych – podobnie jak przy okazji poprzednich spektakli – pięć Bezimiennych Zjaw. Gwiazdą przedstawienia jest tym razem Papa Emeritus III – młodszy o trzy miesiące brat Papy II (genialne!). Oczywiście tożsamość Papy jest od dawna znana każdemu, kto poznać ją zapragnął, nazwiska instrumentalistów też nie są najpilniej strzeżoną tajemnicą XXI wieku, ale dla zachowania radochy z całej otoczki towarzyszącej grupie, nie mam zamiaru się nad tym rozwodzić. Lepiej skupić się na dźwiękach zawartych na trzeciej płycie zespołu – Meliora – bo i jest się na czym skupiać. Grupa, która na początku była osobliwym zjawiskiem i ciekawostką traktowaną z mocnym przymrużeniem oka, udowodniła, że poza całą tą nieco kreskówkową otoczką, gra po prosto świetnego, pełnego klimatu hard rocka z pewnymi metalowymi naleciałościami.
 
Meliora to osiem utworów i dwie służące za intra miniaturki muzyczne wciśnięte między pełnowymiarowe kompozycje. Aż cztery z tych numerów zdążyliśmy poznać tygodnie przed oficjalną premierą płyty, która wyznaczona została na 21 sierpnia. To sporo – połowa wydawnictwa w momencie pierwszego odsłuchu nie stanowi już żadnej niespodzianki. Ale być może zabieg ten wcale nie jest tak nierozważny, jak mogłoby się wydawać – album od premierowego przesłuchania bardzo szybko wpada w ucho, także dzięki temu, że co chwila trafiamy na kompozycje, których mieliśmy już okazję posłuchać kilka lub kilkanaście razy. Zyskuje na tym zwłaszcza pierwsza część Meliory. Po Spirit, które płytę otwiera – a robi to w mistrzowski sposób upiorną melodią klawiszy i obecnym już w starszych nagraniach zespołu marszowym rytmem wzmacnianym rwanymi riffami gitary – następują dwa kawałki znakomicie znane fanom kapeli. Zarówno From the Pinnacle to the Pit, jak i Cirice zostały przyjęte entuzjastycznie i trudno się dziwić – to wszystko, co najlepsze w muzyce Ghost w pigułce. Ciężkie, nieco jazgotliwe gitary, klimat grozy i szaleństwa, a do tego niesamowita melodyjność i przebojowość. Bawi mnie niezmiennie „hejt” Prawdziwych Fanów Metalu, którzy jadą po grupie za to, że przy takim wizerunku nie gra ekstremalnie brutalnego rzyg metalu. Przecież to połączenie wizerunku satanistycznego papieża i jego zamaskowanych popleczników w zestawieniu z kompletnie niepasującą do tego pod względem natężenia dźwięku muzyką jest właśnie w tym wszystkim najgenialniejsze. Żeby wiać złem i grozą na kilometr wcale nie trzeba robić niestrawnego hałasu i wydawać trudnych do zdefiniowania paszczowych odgłosów przed mikrofonem. Cała sztuka polega na tym, żeby nagrać kawałki, które stworzą ten nastrój grozy, ale jednocześnie będą chwytliwe i strawne dla przeciętnego słuchacza muzyki rockowej. Grupa Ghost robi to fantastycznie. Zarówno Pinnacle, jak i Cirice to podkład dźwiękowy pod radosne pląsy w domu dla obłąkanych.

Całkiem sprytnie przemyślano dynamikę płyty. Po delikatnej miniaturce Spöksonat i najspokojniejszym na krążku utworze He Is, który zaskakuje subtelną gitarą i idealnie „skrojonymi” chórkami, mamy zdecydowanie najmocniejszy kawałek na albumie – Mummy Dust. O ile w He Is do momentu pewnego dociążenia dźwięku całość zahaczała niemal o klimaty folkowe, o tyle Mummy Dust to jedyny prawdziwie metalowy numer w zestawie. I choć – o dziwo – mam wrażenie, że grupa dużo naturalniej czuje się w lżejszym repertuarze, to taka odmiana w środku płyty jest potrzebna. Tym bardziej, że reszta drugiej części Meliory to znowu w większym stopniu nacisk na klimat niż na ciężar. Bo niby w Majesty prosty, ciężki riff przyjemnie smyra po organach wewnętrznych, ale dzięki wokalom – zwłaszcza tym w tle – ten ciężar zupełnie nie przytłacza. Dla niektórych to jego rozproszenie może być wadą, dla mnie jest zaletą. Podniosłe organowo-gitarowe intro Devil Church prowadzi do kolejnego numeru, który znakomicie łączy melodię z ciężarem – Absolution. Bębny i gitara rodem z Metalliki, powiedzmy okresu „Czarnego albumu”, łagodzą je jednak trochę wstawki klawiszowe. No i ten refren – wpadający w ucho, podchwytywany przez świadomość niemal natychmiast, nie dający się wyrzucić z głowy. To może tak – Metallica początku lat 90. grana przez hmm… Him? Tylko bez tych przesłodzonych wokali Vallo. Zamykające płytę Deus in Absentia zaskakuje klimatem, zwłaszcza w zwrotkach, gdy mamy do czynienia z czymś w rodzaju rockowego tanga. „Kościelne” zwieńczenie tej kompozycji i całej płyty nie powinno w zasadzie dziwić – to przecież zakończenie czterdziestojednominutowego „nabożeństwa” i klimat musi zostać zachowany, nawet jeśli przez większość czasu muzycy starali się aż tak często nie zapędzać w „kościelno-cmentarne” brzmienia.



Na swojej trzeciej płycie muzycy Ghost poszli bardziej w kierunku rockowego ciężaru, a z drugiej strony stworzyli chyba najbardziej przystępny ze swoich dotychczasowych krążków. Wychodzi więc na to, że nagrali perfekcyjną płytę Ghost, bo przecież właśnie ten ciężar w połączeniu z przystępnością i wszechobecnym klimatem grozy i tajemniczości to ich muzyczny znak rozpoznawczy. To jest album, który może pomóc grupie zyskać większą rzeszę wier fanów. Oczywiście część „trv metali” dalej będzie ich wyśmiewała za to, że nie grają black metalu (albo przynajmniej surowego jak ryba po japońsku thrashu), a niektórzy fani rocka nigdy nie posłuchają ich kompozycji przez wizerunek muzyków, kojarzący się z norweskimi kościelnymi piromanami albo posłuchają, ale uznają, że Papa obraża ich uczucia religijne. To już jednak problem tej grupy osób. O zespole Ghost jest coraz głośniej i to już nie jest jedynie efekt zaciekawienia wspomnianym wizerunkiem. Ten chwyt działał przy okazji pierwszej płyty. Teraz o Ghost będzie się mówiło i pisało równie często, ale wyłącznie ze względu na świetną muzykę, którą tworzą Szwedzi.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz