Okładka, czcionka, a do tego
obecność w stajni RidingEasy Records – to wszystko zwróciło moją uwagę na grupę
Blackwater Holylight i jej debiutancki album. Reklama płyty i jej zbliżającej
się premiery trafiała przed moje oczy tak często, że oczywiście nie mogłem tego
albumu przegapić. I zupełnie nie wiem czemu, ale miałem jakieś dziwne
przeczucie, że to może być coś, co mi się spodoba. To w zasadzie głupie, bo
przecież opierałem się wyłącznie na tej ciekawej, ciepłej kolorystycznie
okładce i psychodelicznej czcionce, nie mając pojęcia, co ten zespół prezentuje
sobą muzycznie. A jednak do pierwszego odsłuchu przystąpiłem z całkiem sporymi
nadziejami, co mogło być zarówno dobrym jak i złym znakiem dla tego krążka.
Ładnych kilka odsłuchów całości później wracam do niego coraz chętniej i coraz
częściej zaczynam myśleć, że to może być czołówka mojej listy ulubionych
tegorocznych płyt.
Blackwater Holylight to żeński
kwartet z Portland. Muzyka? Bardzo różnorodna, sięgająca zarówno po
syntezatorowo-gitarowe klimaty psychodeliczne, jak i po rock alternatywny. A to
oznacza, że znajdą tu sporo dla siebie zarówno fani brzmienia lat 90., jak i
wczesnych Floydów czy – z bardziej współczesnych obszarów – fantastycznej
kanadyjskiej grupy Black Mountain. To ostatnie podobieństwo nasuwało mi się
kilka razy podczas odsłuchu debiutu Blackwater Holylight, a że płyta IV wspomnianej formacji to jeden z moich
absolutnie najbardziej ulubionych albumów ostatnich lat, musi to być dla
żeńskiej grupy ze stanu Oregon dobra wiadomość. Willow rozpoczyna się niezwykle intrygująco, może nieco tajemniczo
– bardzo przyjemnie łączy gitarowego rocka z psychodelicznym popem końca lat
60. czy nawet lekko surferskimi klimatami w szybszym fragmencie. Od razu
słychać, że bardzo ważnym elementem muzyki tej grupy jest współbrzmienie gitary
i syntezatorów. Z jednej strony mamy rockowy pazur, z drugiej niezwykle
interesujący klimat tła. Numer łączy się z kolejną kompozycją – Wave of Conscience – która znowu
prowadzi nas w rejony rocka alternatywnego czy sceny (nie tak przecież
odległego od Portland) Seattle. Przyjemnie brzmi wokal – nie wysuwa się raczej
na pierwszy plan, ale służy za kolejną „warstwę” dźwięku, ładnie wtapiając się
w brzmienie instrumentów. Mimo niespecjalnie rozbudowanego instrumentarium
(dość tradycyjnie – jedna gitara, bas, bębny i syntezatory) brzmienie jest
niezwykle pełne, soczyste, gęste i bardzo ciepłe. I znowu kompozycja płynnie
przechodzi w kolejną – to zresztą częsty zabieg na tym krążku, co może nie do
końca jest dobre dla prezenterów radiowych, ale w odbiorze płyty na pewno
pomaga. Babies to fantastyczna
psychodeliczna podróż, niemal kojąca, zaczarowana w pewien sposób, w bogatszych
aranżacyjnie fragmentach mocno sięgająca do klimatów Barrettowskich Floydów –
czyli jest trochę magii, trochę hipnozy, ale także wpadająca w ucho melodia.
Wokalistka grupy pięknie czaruje głosem w ostatnim utworze
pierwszej części – Paranoia. Do tego
znowu delikatna, ale niezwykle klimatyczna gitara z mocnym pogłosem i aura
pewnej trudnej do opisania tajemniczości dominująca w całej kompozycji. Z tego
hipnotycznego klimatu wyrywają mocniejsze szarpnięcia strun w „refrenie”.
Jesteśmy w połowie płyty, która wciąga coraz bardziej.
Drugą część rozpoczyna prosty,
dynamiczny podkład perkusyjny i klimat niczym z utworu pop, ale od czasu do
czasu gitara trzęsie numerem, a absolutnie obłędnie brzmią syntezatory w tle,
które w zasadzie z drugiego planu robią całą melodię. Trochę jakby ktoś
skrzyżował pop, new romantic z późniejszymi, syntezatorowymi kompozycjami Rush.
Mocniejszy atak przesterowanej gitary – pierwsza klasa. Kapitalny kontrast. I
znowu – tak jak na pierwszej stronie wydania winylowego – nie mamy wyciszeń i
przerw między utworami. Wszystko płynnie się łączy. Po chwili popowych klimatów
znowu w Slow Hole wraca mrok i
tajemnica, ale w wydaniu niezwykle oszczędnym brzmieniowo. Nie trzeba wspomagać
się żadnymi środkami, żeby przy tej muzyce mieć w głowie wiele różnych obrazów.
Ciarki na łapie i karku oraz uczucie, że sunie po mnie nielichy walec, mimo że
sam numer wcale nie jest ciężki ani głośny – za to klimat gęsty, wręcz duszny.
Kapitalny numer! I po tym długim (najdłuższym na płycie), snującym się wolno
kawałku znowu mamy zmianę klimatu i więcej dynamiki (choć wcale nie więcej
natężenia dźwięku) już na starcie Carry
Her, które rozpoczyna przyjemny, delikatny motyw gitarowy, znowu jakby
barrettowski w charakterze. A za moment robi się w dodatku dość ciężko, gdy
gitara zaczyna mocniej łoić. To ona dominuje w głośniejszych fragmentach, bo w
tych lżejszych robotę znowu robią w dużej mierze syntezatory – wibrują,
świdrują, wygrywają przykuwające uwagę melodie. Znakomite połączenie.
Namieszali, przyspieszyli nieco i przyłożyli mocniej, ale na sam koniec płyty
znowu wracają do klimatu, oszczędnego aranżu i spokojnego tempa. Jizz Witch to kapitalne zwieńczenie
płyty – psychodeliczne, tajemnicze, nieco hipnotyczne, z czasem coraz intensywniejsze,
ale nigdy hałaśliwe czy ciężkie.
Debiut Blackwater Holylight to
jak na razie dla mnie największa niespodzianka tego roku. W 41 minutach paniom
z północnego-zachodu Stanów Zjednoczonych udało się zawszeć w muzyce wiele
emocji i oddać je pięknym, klimatycznym, niezwykle ciekawym graniem. Śmiem
twierdzić, że ta płyta może przypaść do gustu nawet tym, którzy nie przepadają
szczególnie za kobiecym głosem w szeroko pojętej muzyce rockowej, bo – jak już
wspomniałem – wokal jest tu w zasadzie kolejnym elementem przestrzeni
dźwiękowej, a nie wysuwającym się do przodu punktem centralnym. Przesterowane
gitary i wibrujące syntezatorowe dźwięki tworzą wspaniałą paletę muzycznych
barw, zapewniając niezwykle przyjemne, ciepłe, pełne brzmienie. Tej płyty po prostu
nie chce się wyłączać. Byłem kupiony już po pierwszym odsłuchu. Teraz to ja
kupuję – tę płytę. Do czego i was zachęcam, bo to jedna z tych tegorocznych pozycji,
których nie można przegapić.
1. Willow (5:21)
2. Wave of Conscience (4:13)
3. Babies (5:17)
4. Paranoia (4:13)
5. Sunrise (4:51)
6. Slow Hole (6:55)
7. Carry Her (4:43)
8. Jizz Witch (5:29)
Płytę możecie wysłuchać na profilu grupy w serwisie Bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Słuchałem po przeczytaniu powyższego tekstu, zatem wiedząc, że to dziewczyny. I powiem tak: te riffy sprawiają wrażenie dziewczyńskie, jest w nich mało testosteronu. Co nie oznacza, że są całkiem do chrzanu, tylko tyle, co napisałem - dziewczyńskie. Paralele z IV B.M - jest w tym coś, choć płyty dzieli znaczna różnica w jakości treści muzycznej, przy okazji dzięki za przypomnienie tej płyty, z chęcią sobie przypomniałem.
OdpowiedzUsuńA dziewczyny? Dobrze rokują, warto mieć je na radarze.
Co oznacza owo: -s/t ?
OdpowiedzUsuńAlbo czegoś nie wiem, albom nierozgarnięty - nic mi do głowy nie przychodzi...
self-titled ;)
UsuńDzięki :)
OdpowiedzUsuńWiele sobie po tej płycie obiecywałem po Twojej recencji i niestety nie podeszło:) . Tzn. nie jest aż tak źle, ale Panie jakoś nie rzuciły mnie na kolana. Pierwsze trzy kompozycje i pomyślałem "jest naprawde nieźle".... dalej niestety jest po prostu nudno. Jedynie "Carry Her" ratuje sytuacje pod koniec . Jako debiut oczywiście łapka w górę, ale czegoś mi w tym albumie zabrakło.
OdpowiedzUsuń