Tej płyty miało w zasadzie nie
być. Widziałem kapitalny koncert grupy Graveyard w Dreźnie, w listopadzie 2015
roku. Promowali wtedy album Innocence & Decadence, który – z perspektywy czasu – jednak cenię mniej niż
choćby płytę Lights Out, wciąż
pozostającą moim ulubionym krążkiem tej szwedzkiej formacji. Kilka miesięcy
później panowie ogłosili, że kończą działalność. Szok dość spory, tym bardziej,
że to absolutna czołówka sceny retro i jedna z tych formacji, które tę modę w
muzyce zaczęły kilka lat temu przywracać. Na szczęście muzycy długo w swoim
postanowieniu nie wytrwali. Lekko się przegrupowali (w ekipie jest nowy
perkusista) i zapowiedzieli, że będą łoili dalej. I łoją, oj łoją.
I to łoją od pierwszej sekundy
nowej płyty zatytułowanej Peace. It Ain’t Over Yet tytułem idealnie
pasuje do sytuacji i na pewno nie jest to przypadek. Haloooo, to jeszcze nie wszystko, jeszcze mamy coś do pokazania światu.
I całe szczęście. Niektórzy narzekali na brak pazura na ostatnim krążku grupy.
Na Peace zespół jakby chciał od razu
te osoby uspokoić i na sam start serwuje właśnie It Ain’t Over Yet oraz Cold
Love – numery z pazurem jak u Gail Devers. Ale do mnie akurat dużo bardziej
przemawia najspokojniejszy na albumie See
the Day, który następuje po nich – kapitalny, bardzo subtelny, niesamowicie
bujający numer nieco bardziej w klimatach spokojniejszych rzeczy Lights Out. Niejako mieszanką tej „bujalności”
ostatniego numeru i drapieżności dwóch poprzednich kawałków jest z kolei Please Don’t – trudno pomylić Graveyard
z kimkolwiek innym, gdy grają w tych klimatach. To był zresztą pierwszy singiel
z tej płyty. Drugi – The Fox – jest prostszy,
krótszy (najkrótszy z całej dziesiątki) i nie robi na mnie aż takiego wrażenia,
bo i na niewiele jest tu czas poza mocnym zdzieleniem słuchacza lewym
wiolinowym, choć sama melodia nawet skutecznie wpada w ucho.
Jesteśmy mniej więcej w połowie
płyty i to jest ten moment, kiedy Peace
stopniowo wchodzi na wyższy poziom. Nie żeby wcześniej było źle. Słuchało się
tych kilku numerów przednio, ale brakowało mi „efektu łał”. Walk On porywa dynamiką i
intensywnością, a jednocześnie zaskakuje lekko psychodelicznym złamaniem
schematu w części drugiej. Del Manic
to chyba po pierwszych odsłuchach moja ulubiona kompozycja na nowej płycie –
nic w sumie dziwnego, skoro klimatem przypomina Hard Times Lovin’ ze wspominanej tu już płyty Lights Out, który to utwór jest moim ulubionym w dyskografii Szwedów.
Del Manic prezentuje idealny balans blues-rockowej
„bujalności” i klimatów lekkiej grozy i niepokoju. Buja także kapitalnie, choć
na większej intensywności, w Bird of
Paradise. Za takie klimaty jak w tych ostatnich dwóch numerach najbardziej
cenię ten zespół. Intensywniejsze granie wcale nie musi oznaczać braku wpadającej
w ucho melodii, a panowie z Graveyard są prawdziwymi mistrzami w łączeniu ciężaru
i gęstości z chwytliwością. Taka mieszanka obowiązuje zresztą już do końca tej
płyty – najpierw w wydaniu cięższym (A
Sign of Peace), a potem bardziej luzackim i nawet może lekko
rockandrollowym (w Low). I aż szkoda,
że na tym album się kończy, choć przecież długość tej płyty jest w zasadzie
idealna – 42 minuty.
Mam wrażenie, że Peace to taka próba przypomnienia się
fanom po tej krótkiej na szczęście przerwie i pokazania wszystkiego tego, z
czego Graveyard jest najlepiej znany. Mamy tu zatem zarówno dzikość i dynamikę
wczesnych płyt, jak i blues-rockowe zapędy i pięknie bujające numery
charakterystyczne w największym stopniu dla Lights
Out. Ci, którzy kręcili trochę nosem na poprzedni album, powinni być
zadowoleni z tego, że grupa jednak nie wygładza przesadnie brzmienia i nie
idzie w muzykę łatwą i przyjemną. Peace
z pewnością będzie sporym wydarzeniem na europejskiej scenie hardrockowej w tym
roku, bo musi być. To po prostu zespół takiego kalibru, że każda nowa płyta
musi narobić sporo hałasu – tak dosłownie, jak i w przenośni. Wspaniale, że
wrócili – i to jeszcze w takim stylu. Scena rockowa po prostu potrzebuje tego
zespołu.
1. It Ain't Over Yet (3:39)
2. Cold Love (4:53)
3. See the Day (3:09)
4. Please Don't (4:12)
5. The Fox (2:38)
6. Walk On (5:22)
7. Del Manic (4:26)
8. Bird of Paradise (3:42)
9. A Sign of Peace (3:41)
10. Low (I Would't Mind) (6: 36)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Cholernie solidna to płyta. łojenie na najwyższym poziomie, ale brak wow... -to u mnie.
OdpowiedzUsuńNiech mi autor wybaczy,ale jeśli dla niego najlepszą płyta jest Lights Out,to chyba ma kłopoty ze sluchem. A co z pierwszą plyta,nie mówiąc już o Hisingen Blues?! Ta druga zdecydowanie bije pozostałe na glowe,bo właśnie przy wspomnianej wcześniej Lights Out, Graveyard zaczal obnizac loty,choc plyta jest niezła. Nowy krazek natomiast jest cudny i laczy wszystko co w Graveyard jest najlepsze. Doskonały powrót zespołu, który wrecz uwielbiam! Od premiery nie wychodzi z mojego odtwarzacza...
OdpowiedzUsuńo, a to ja nie wiedziałem, że jest jakaś jedna oficjalna wersje tego, która płyta może być dla kogoś najlepsza. nie poinformowano mnie. sorry.
UsuńGRAVEYARD rządzi, Joakim tak fest się drze dla mnie rewelacyjna kapela, mogła by zagrać w Polsce.
OdpowiedzUsuńgrali w Polsce nie dalej jak 2 miesiące temu ;)
UsuńŚwietny krążek bez dwóch zdań. Skoro już wybuchła burzliwa dyskusja, która płyta tej szwedzkiej załogi jest najlepsza, to dodam, że dla mnie właśnie "Peace".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
guitarrizer