Les Claypool to jeden z
największych kosmitów w świecie rocka, ale też niewątpliwie jeden z najbardziej
cenionych w branży basistów. Znany przede wszystkim jako właśnie basista i
wokalista eksperymentalnej grupy Primus, która w swojej muzyce łączy elementy
rocka progresywnego, funku, rocka alternatywnego czy muzyki awangardowej. Swego
czasu nie wybrany na następcę Cliffa Burtona w Metallice, bo był wedle samych
muzyków grupy „za dobry”, ma na koncie współpracę z takimi artystami jak Tom
Waits, Alex Lifeson, Jerry Cantrell, Adrian Belew czy Gov’t Mule. No i z
Metalliką, bo przecież pojawił się jako jeden z przyjaciół grupy w coverze Tuesday’s Gone. Sean Lennon, z tych
Lennonów… Urodzony w 1975 roku syn Johna Lennona i Yoko Ono to muzyk,
kompozytor, autor muzyki filmowej, producent i aktor. Ma na koncie m.in. występ
w filmie Moonwalker, dwa albumy
solowe, był też członkiem reaktywowanej w XXI wieku grupy Plastik Ono Band,
dowodzonej przez jego matkę. Na szczęście talent muzyczny odziedziczył
zdecydowanie po ojcu, podobnie zresztą jak głos. Od 2015 roku ci dwaj panowie
tworzą wspólnie grupę The Claypool Lennon Delirium. W 2016 roku wydali pierwszą
płytę, w 2017 roku wypuścili Ep-kę z coverami, na której znalazły się m.in.
nagrania Pink Floyd, The Who i King Crimson, zaś pod koniec lutego ukazał się
drugi duży album formacji, zatytułowany South
of Reality.
Pomysł na formację The Claypool
Lennon Delirium zrodził się w 2015 roku, gdy końca dobiegała wspólna trasa Primus
oraz formacji The Ghost of a Saber Tooth Tiger, w której muzycznie realizują
się Sean Lennon i jego życiowa partnerka. Wiedząc, że raczej nie będzie zbyt
zajęty przez kolejny rok, Claypool spytał Lennona, czy ten ma jakieś muzyczne
plany na najbliższe miesiące. Jako że młodszy z panów takowych nie miał, postanowili
stworzyć coś razem. Pierwsza płyta formacji powstała w kilka tygodni, a obaj muzycy
dzielili się wokalami oraz grali na wszystkich instrumentach, nie tylko na
basie i gitarze, w czym specjalizują się na co dzień. Album zebrał znakomite
recenzje i dotarł wysoko na listach billboardu, choć oczywiście w nieco
bardziej niszowych kategoriach, jak „najpopularniejsze płyty winylowe” czy „najpopularniejsze
płyty z muzyką alternatywną”. Na drugim albumie formacji częściowo wracamy do
klimatów z debiutu, ale można też odnieść wrażenie, że tym razem ta mieszanka
progresji, psychodelii i rockowych dziwactw jest nieco bardziej przystępna,
melodyjna i… beatlesowska.
To jest jeden z tych przypadków,
kiedy odkrywam coś zupełnie ślepym trafem, a potem nie potrafię się od takiej
muzyki uwolnić. Niby obiło mi się o uszy kilka lat temu, że syn Johna Lennona
coś kombinuje muzycznie z Claypoolem, ale chyba nigdy nie skusiłem się, by
posłuchać ich wspólnych dokonań. Bałem się, że będzie to zbyt dziwne i zbyt
awangardowe jak na mój gust muzyczny. 1 marca szukałem informacji o wydanych
tego dnia płytach rockowych, w poszukiwaniu czegoś, co być może umknęło mi
wcześniej. Z rozpędu zajrzałem też do spisu płyt wydanych w poprzednim tygodniu
i zobaczyłem tę kapitalną okładkę. Wielki psychodeliczny karaluch czy inny
robal, stojący z kompasem na skale nad doliną lub kanionem, pod intensywnie purpurowym
niebem naszpikowanym gwiazdami, księżycami i planetami. I do tego ta nazwa –
The Claypool Lennon Delirium. Macie czasem przeczucie, że coś wam się spodoba,
choć brak ku temu jakichkolwiek logicznych podstaw? Ja po ujrzeniu tej okładki
w momencie zapragnąłem usłyszeć muzykę tej grupy, czując dziwną pewność, że to
będzie coś niezwykłego. Po pierwszych sekundach otwierającego album utworu Little Fishes wiedziałem już, że na
pewno nie będzie to ten przypadek, gdy mimo nadziei jeden czy dwa utwory
wystarczają, bym więcej do płyty nie wracał. Zaintrygowali mnie z miejsca tymi
dziwacznymi, mocno przesiąkniętymi orientalizmami dźwiękami o silnym posmaku
psychodelii i z dominującą, prowadzącą melodię linią basu. Po drugim numerze –
kapitalnie beatlesowskim Blood and
Rockets – byłem już kupiony. Zachwyt po odsłuchu reszty kompozycji był już
tylko formalnością. Dynamiczny, kosmiczny numer tytułowy i znowu trochę
bardziej beatlesowska w charakterze Boriska
wzniosły ten album na jeszcze wyższy poziom, a kulminacją mojego zdumienia i
ekscytacji okazała się kompozycja Amethyst
Realm – najdłuższy numer, kapitalne, niemal ośmiominutowe psychodeliczne
dzieło z najwyższej półki. Całkowity odlot przy jednoczesnym zachowaniu
świetnych melodii, chwytliwych motywów i przystępnego brzmienia. I do tego
obłędnie piękna partia gitary. Muszę też wspomnieć o barrettowskim Easily Charmed by Fools czy o ponownie mocno
nasiąkniętym orientalizmami Cricket
Chronicles Revisited, nawiązującym tytułem do jednej z kompozycji z
poprzedniej płyty. Prawda jest jednak taka, że tu słabych numerów zwyczajnie
nie ma. Warto też nadmienić, że obaj panowie odpowiadają za niemal wszystkie
partie instrumentalne na płycie. Sami też album wyprodukowali, a Claypool zajął
się miksem. Jedynym dodatkowym muzykiem jest Paulo Baldi, który w trzech
kompozycjach gra na perkusji. Tekstowo często sięgają po ostry sarkazm, by
ośmieszyć pewne zachowania, zwłaszcza polityczno-społeczne.
Jeśli miałbym jakoś opisać muzykę
tworzoną przez formację The Claypool Lennon Delirium, to z pewnością musimy w
tym celu przenieść się myślami do czasów, w których na szczycie był ojciec
jednego z panów firmujących ten projekt swoimi nazwiskami, czyli John Lennon.
Gdy słyszę zawartość albumu South of
Reality, natychmiast mam w głowie obrazy Beatlesów w kolorowych strojach z
czasów Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band
czy występy początkujących Floydów w klubie UFO, grających odlotową muzykę
podkreślaną wyświetlanymi na płachcie z tyłu sceny i tworzącymi kapitalny
psychodeliczny klimat slajdami olejnymi. To obrazy nierozerwalnie kojarzone ze
swingującym Londynem i końcówką lat 60. Dziś wielu próbuje odtwarzać właśnie
taką muzykę i taki klimat. Wielu próbuje, wielu nawet robi to całkiem nieźle, jednak
niemal nikt nie robi tego tak naturalnie i tak skutecznie jak panowie Claypool
i Lennon. Mam wrażenie, że znany z szaleństw i dziwactw oraz niezwykle
wymagającej tak dla muzyków, jak i dla słuchaczy, awangardowej muzyki Claypool
znalazł sobie idealnego sparingpartnera, który też ma inklinacje do grania
odlotowych dźwięków, ale do tego ma… geny. Geny, które sprawiają, że słuchając tej
płyty, możemy zastanawiać się, czy tak właśnie nie brzmiałaby muzyka tworzona
przez Johna Lennona w XXI wieku, a może nawet wcześniej, w latach 80. czy 90.
wieku poprzedniego. Tego się oczywiście nigdy nie dowiemy, ale na szczęście
Sean kontynuuje muzyczne dzieło ojca, zabierając nas w tę podróż w czasie i czasami
mrugając okiem do wszystkich fanów Beatlesów, ale jednocześnie dając tu na tyle
dużo od siebie, że nie mamy do czynienia z żerowaniem na pamięci o jego ojcu.
No a poza tym Claypool jak zwykle zapewnia solidną dawkę szaleństwa, a do tego
sprawia, że niezwykle ważną rolę na tej płycie odkrywają wysunięte do przodu
partie basu.
Z każdą kolejną kompozycją
nabierałem coraz większej pewności, że właśnie odkryłem na własne potrzeby coś
niezwykłego, płytę, której będę słuchał za wiele lat. Album, który mnie
szczerze ekscytuje. W przypadku większości poznawanych przeze mnie nowych
albumów mam tak, że owszem, często trafiam na płyty, które bardzo mi się
podobają, piszę o nich, prezentuję ich fragmenty w swoich audycjach, kupuję je,
polecam znajomym… rzadko jednak zdarza się, żebym w trakcie pierwszego odsłuchu
nie mógł się wręcz doczekać, aż podzielę się ze wszystkimi swoim nowym
znaleziskiem, aż będę mógł zaprezentować te nagrania w piątek w radiu. Ostatni
raz taką ekscytację czułem przy pierwszym odsłuchu płyty Remedies zespołu Soup, która później stała się moim albumem roku
2017. Czy South of Reality będzie
moim albumem bieżącego roku? Tego jeszcze nie wiem, ale na razie jest
zdecydowanym liderem i inni wykonawcy będą musieli bardzo się postarać, by
zagrozić pozycji tej płyty. Całkowicie szczerze i z olbrzymią pewnością mówię, że według mnie mamy do
czynienia z czymś wyjątkowym, być może z najciekawszym projektem ostatnich lat
na polu rocka psychodelicznego, który przecież przeżywa swój renesans.
1. Little Fishes (6:06)
2. Blood and Rockets (6:30)
3. South of Reality (3:28)
4. Boriska (5:25)
5. Easily Charmed by Fools (5:11)
6. Amethyst Realm (7:48)
7. Toady Man's Hour (3:13)
8. Cricket Chronicles Revisited (6:23)
9. Like Fleas (3:31)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Ech co tu dużo pisać - Bizon napisał już wszystko :) dodam tylko że nie idzie się od tego uwolnić mimo kilkudziesięciu przesłuchań. Płyta będzie bardzo wysoko w rankingu podsumowań roku (kto wie, może i na podium?), ale na to mamy jeszcze czas. Znakomity duet,Prawdziwie uzależniająca muzyka.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówcą, chociaż może jeszcze nie podium...
OdpowiedzUsuńTylko że ja ten album przesłuchałem dopiero raz, a nie kilkadziesiąt razy jak kolega!
Może dodam jeszcze że także barwa wokalna jest niczego sobie.
Przeżyłem to samo. Przypadkowo trafiłem na okładkę która mnie po prostu przyciągnęła swoją zawartością + 2 wiele mówiące nazwiska (słuchałem Primusa w 90', Lennon - wiadomo). Od lat słucham właściwie tylko muzyki elektronicznej, ale tu od razu było oczywiste że muszę się z tym zapoznać. YT zaprosił mnie do kawałka Amethyst Realm odjechałem na maksa :D Przesłuchałem go ze 30 razy pod rząd. Później przejazd po reszcie twórczości, koncertach itd. A myślałem, naiwny, że muzyka gitarowa już mnie nie chwyci na stare lata...
OdpowiedzUsuńokazuje się, że czasem jednak warto postarać się o dobrą okładkę :D
UsuńTeż słucham. Wciąga! KK
OdpowiedzUsuńSuper płyta, polecam!
OdpowiedzUsuń