Monkey3 to kwartet ze Szwajcarii,
który już od kilku lat mocno aspiruje do czołówki europejskiej sceny mocnej,
instrumentalnej psychodelii. Zespół powstał na początku wieku i 13 lat temu
wypuścił swój pierwszy album. Początkowo przerwy między kolejnymi płytami było
dość spore, toteż dyskografia grupy nie jest aż tak bogata, jak moglibyśmy
podejrzewać, biorąc pod uwagę małpi staż. Ale w ostatnich latach panowie
przyspieszyli. Ja poznałem ich w 2015 roku, gdy mieli na koncie trzy płyty. Od
tamtej pory dołożyli dwie kolejne, w tym tę najnowszą, wydaną w kwietniu tego
roku – Sphere. Śmiem twierdzić, że
najlepszą w ich dotychczasowym dorobku.
Sphere to sześć intensywnych numerów o zróżnicowanej długości,
które w sumie dają nam ponad 50 minut kapitalnej muzyki. Jest dynamicznie,
soczyście, gęsto jak diabli, ciężko i kosmicznie. I w zasadzie mimo tego, że te
określenia mógłbym wykorzystać przy każdej z kompozycji, każda z nich jest też nieco
inna, choć niewątpliwie albumu najlepiej słucha się w całości. Spirals, które płytę otwiera, atakuje
swoją intensywnością w zasadzie niemal od początku, pomijając spokojniejsze,
ambientowe wprowadzenie do płyty, i sunie bez litości do przodu, niczym lawina zgarniając
wszystko, co napotka na drodze. Dla odmiany następujące po tym numerze Axis rozpoczyna się spokojnie,
przestrzennie, bez pośpiechu czy zbyt dużej mocy – tak nieco późno-floydowo. A
jak już się rozkręci i bujnie solidnie kapitalną partią gitary prowadzącej, to
odpływ gwarantowany. I mimo że pod koniec muzycy łoją aż miło, ani na moment
nie pozwalają się zagubić melodii. Niezwykle podniośle robi się w Prism, gdy numer zwalnia – monumentalne
tło klawiszowe, mocarne riffy, podniosłe solo gitarowe… Ten utwór nadawałby się
jako współczesna ścieżka dźwiękowa do jakiegoś klasyka dramatycznego kina
niemego. Przy odsłuchu Mass z
głośników niemal lecą iskry, w czym niemała zasługa partii gitary prowadzącej
granej gościnnie przez Bumblefoota. Po tym mocnym uderzeniu spokojny początek
kompozycji Ida sprawia, że jako
słuchacz niemal unoszę się z tą muzyką. Po chwili co prawda robi się nieco
mocniej, ale całość tego zdecydowanie najkrótszego z sześciu numerów robi
kapitalne wrażenie zaskakująco dużą jak na taki typ muzyki chwytliwością i
melodyjnością. Trochę jakbyśmy słuchali głównego motywu z Gry o Tron, tylko zagranego (i słuchanego) po jakichś srogich
psychodelikach.
Na koniec zdecydowanie najdłuższa
kompozycja na płycie – czternastominutowy numer Elipsis. Na początek lecimy w kosmos, a przewodnikiem wycieczki
jest bardzo miły basik. Jest niezwykle przyjemnie, ale od połowy piątej minuty
zaczynamy się orientować, że robi się coraz intensywniej i wiadomo, że musi w
końcu pieprznąć. A jak już pieprznie, to mamy przez jakiś czas piękną,
monumentalną, ale jednocześnie bardzo melodyjną gęściznę podbitą fantastyczną
motoryką. Mózg eksploduje jakoś w połowie numeru, chwila na ogarnięcie sytuacji
i znowu miarowo, na zapętleniu rozpędzamy się aż do wielkiego, głośnego,
gęstego i intensywnego finału. Ostatnie kilkadziesiąt sekund upływa nam na
obserwowaniu, jak fragmenty wspomnianego chwilę temu mózgu, który rozerwało na
kawałki, dryfują sobie spokojnie dookoła nas w przestrzeni kosmicznej. Chciałbym
jeszcze kilka słów poświęcić okładce albumu. Często zdarza się, że płyty z
rejonów stonerowo-psychodelicznych mają strasznie przekombinowane i kiczowate
szaty graficzne. Ja wiem, że zielsko, że kosmos i takie tam, ale jakoś mnie
takie akurat klimaty nie biorą. Tu natomiast mamy niemal symetryczny, prosty,
stonowany, świetnie zrealizowany wzór, który natychmiast przyciąga wzrok, ale
nie jest przesycony i przesadzony. Świetna robota.
Śledzę to, co robi zespół Monkey3,
od kilku lat, więc „załapałem się” już na dwie poprzednie płyty (no, powiedzmy
– pierwsza z nich nie była już taką nowością). Obie przypadły mi do gustu, choć
kłamałbym, gdybym powiedział, ze trafiały do ścisłej czołówki moich ulubionych
albumów w swoich rocznikach i że jakoś często do nich wracam. Pozostawiły
korzystne wrażenie – na tyle, że w dalszym ciągu obserwowałem doniesienia z
obozu grupy i wiedziałem, że ukazuje się nowy album. Sphere jednak sporo zmienia w moim nastawieniu do twórczości
szwajcarskiej formacji. Według mnie weszli tu na jeszcze wyższy poziom, trafili
w mój gust muzyczny, nagrali płytę, która jest niezwykle intensywna i
intrygująca, zaskakuje w dalszym ciągu przy okazji każdego kolejnego odsłuchu,
nie nudzi, absorbuje od pierwszego do ostatniego dźwięku, a przy tym po jej
odsłuchu człowiek wcale nie czuje się zmęczony tą intensywnością. Wręcz
przeciwnie – ma się ochotę na powtórkę. Brawa dla tych małp!
1. Spirals (11:19)
2. Axis (6:37)
3. Prism (9:10)
4. Mass (6:30)
5. Ida (4:22)
6. Elipsis (14:13)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Przebóg! Toć nam Bizona pochłonął czas przepastny okrutny, bo ponad 50 minut a on riffami pieczony wiadomo, max 45 minut i choćby nie wiem jak grali, to sznycel przypalony wyjdzie :-)
OdpowiedzUsuńMnie też wciągnęło i podziękowania ślę za tę płytę, bo tamtejsze rejony omijam łukiem szerokim i nigdy bym nie posłuchał gdyby nie Bizon.
Nie znałem wcześniej tej kapeli ale po przesłuchaniu "Sphere" pędzę po wcześniejsze wydawnictwa.To jest rewelacja!! Absolutnie brak tutaj słabych momentów i nie przeszkadza (przynajmniej mi) brak wokalu. To sztuka zagrać ponad 50 minut muzyki instrumentalnej i nie nudzić słuchacza. Jeden z kandydatów do pierwszej 10 albumów w podsumowaniu.
OdpowiedzUsuńJa trafiłem na nich przy okazji "th5 Sun", kiedy Spotify zapodał mi Icarus wgniotło mnie ale i tak za najlepszy kawałek z tamtego albumu uważam narastający Pintao, choć cały album jest świetny. Kolejny album, mimo kilku podejść, nie podszedł mi. Ale twn to absolutna miazga.
OdpowiedzUsuń