Od ponad dekady brytyjska formacja The Pineapple Thief wydaje nowe albumy jak w zegarku – co dwa lata. Trzynasty krążek zespołu jest zatytułowany Versions of the Truth i choć trzęsienia ziemi nie spowoduje, trzeba przyznać, że dość skutecznie potwierdza czołową pozycję zespołu na polu współczesnego melancholijnego proga. Ekipa dowodzona przez Bruce’a Soorda niby znowu serwuje w zasadzie to samo, ale robi to na tyle udanie, że brak muzycznej rewolucji chyba nie będzie nikomu przeszkadzał.
Napisałem, że znowu mamy tu to samo, ale to oczywiście dotyczy ogólnego klimatu muzyki zespołu oraz brzmienia niż konkretnych autocytatów. Nie da się ukryć, że Soord ma bardzo charakterystyczny głos i nieco płaczliwy sposób śpiewania, przez co – trochę jak w przypadku grupy Airbag – od razu słychać, że oni to oni. Do tego od kilku płyt w zespole rytm wyznacza jeden z najlepszych współczesnych prog-bębniarzy, Gavin „kiedyś w Porcupine Tree, a teraz w King Crimson” Harrison, który też wypracował bardzo charakterystyczne dla siebie brzmienie. Nic dziwnego, że wszystkie ostatnie płyty Złodziei Ananasów trochę jednak zlewają się w jedno. Ale przecież nikt nie każe mi ich słuchać wszystkich jednocześnie. A indywidualny odsłuch nowego krążka wypada bardzo przyjemnie.
Niby The Pineapple Thief grają muzykę określaną jako rock progresywny, ale na nowej płycie znajdziemy zaledwie dwa numery dłuższe niż pięć minut. Ten zdecydowanie najdłuższy na płycie – Our Mire – to zresztą także jeden z jej najciekawszych fragmentów, bo grupie udało się tu stworzyć intrygujący, nieco tajemniczy klimat, momentami nawet w odcieniu lekkiej psychodelii. Przeważnie jednak mamy tu do czynienia z krótkimi i jak na ten gatunek dość przebojowymi numerami. Klasycznym przykładem jest tu promujące album Demons, które z powodzeniem mogłoby pojawiać się na falach stacji rockowych niekoniecznie nastawiających się na klimaty progresywne. To po prostu dobry, chwytliwy numer. W Out of Line, w partii gitary pod koniec, momentami słyszę klimat jakby z jakiegoś spokojniejszego numeru… Dire Straits, choć zdaje sobie sprawę, że to porównanie nieco kosmiczne (no i absolutnie nie odnosi się do wokalu).
Znakomicie brzmi bardzo oszczędne Stop Making Sense. Czemu zespoły progresywne tak często boją się pójść w stronę takiej właśnie brzmieniowej oszczędności i pakują wszędzie jakieś wzniosłe solówki i te wkurzające ozdobniki wokalne? Ten numer jest dowodem na to, że można to zrobić w sposób prosty, bardzo oszczędny, a jednocześnie ciekawy. Ten spokojny nastrój i aranżacyjna oszczędność dominują także w kolejnym utworze, zamykającym album The Game. To ciekawy zabieg, bo wydawałoby się, że naturalnym posunięciem byłoby mocniejsze uderzenie na koniec, tymczasem gdy w drugiej części płyty natężenie dźwięku nieco przygasa, nigdy już potem nie wraca do wcześniejszego, momentami trochę wyższego poziomu. I absolutnie mi to nie przeszkadza. Nie żeby wcześniej było jakoś bardzo mocno, ale w otwierającym album numerze tytułowym czy we wspomnianym już Our Mire są fragmenty, gdy zespół trochę dociąża, gitary chodzą intensywniej, Gavin ma znacznie więcej roboty, a wszystko to ładnie wypełniają i uzupełniają wstawki klawiszowe. Choć te fragmenty są na płycie w zdecydowanej mniejszości i może nawet nieco mi brakuje jakiegoś jeszcze z jednego nieco cięższego utworu.
The Pineapple Thief z pewnością mają jedną cechę, która stawia ich w gronie zdecydowanej mniejszości w progresywnym świecie – znają umiar. Co prawda ich wcześniejsze płyty często dobijały do godziny, ale już od ładnych kilku albumów nie wychodzą poza trzy kwadranse. Wspaniale! Niewiele w świecie muzyki rockowej jest rzeczy gorszych, niż 75-minutowy album progrockowy. Zwłaszcza, że zazwyczaj im dłuższa płyta, tym gorsza muzyka – nie zmieni tego nawet kilka chlubnych wyjątków w postaci Scenes from a Memory, Six Degrees of Inner Turbulence czy In Absentia. Skoro już państwo chce regulować każdy aspekt życia obywateli, to może czas wprowadzić jakieś ograniczenie, że artysta (zwłaszcza progrockowy) może przekroczyć trzy kwadranse tylko, jeśli specjalna Komisja Ludzi z Gustem (w skrócie KLzG) uzna, że te 45 minut było na tak znakomitym poziomie, że jeszcze kwadransik nikomu nie zaszkodzi. Na nowej płycie The Pineapple Thief trochę smęcą (jak zwykle), trochę jesieniują (jak zwykle), trochę czarują (jak zwykle) i w sumie wyszło naprawdę bardzo przyjemnie i nie ma się specjalnie do czego przyczepić.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
To ciekawy zabieg, bo wydawałoby się, że naturalnym posunięciem byłoby mocniejsze uderzenie na dbałość o szczegóły, a tu takie kwiatki...
OdpowiedzUsuńMoja płyta w wersji podstawowej ma 10 numerów, a wśród nich nie ma Stop Making Noises, jest za to Stop Making Sense a kończy się istotnie The Game, co wykaz utworów na końcu recenzji ma generalnie w nosie...
Coraz trudniej czytać narzekania na długość płyt i na płyty progresywnego rocka. Jest wolność wyboru i nikt nikogo nie zmusza do niczego. A tak w ogóle to są dwa typy muzyki: dobra i ta druga. Howg!
na szczęście to już jeden z ostatnich tekstów na blogu, więc niedługo tę męczarnie z czytaniem się skończą
UsuńWrażliwość na krytykę 10 w skali od 0 do 11.
UsuńSzkoda. Zniknie tym samym miejsce, gdzie można czegoś o nowościach się dowiedzieć.
Bizon naprawdę kończysz??? Dzięki Tobie posłuchałem i mam w domu kilka zacnych płyt których bym bez Twojej pomocy nie znał.
Usuń"Dzięki Tobie posłuchałem i mam w domu kilka zacnych płyt których bym bez Twojej pomocy nie znał." - same here
UsuńDla mnie tworzysz najlepszego bloga o muzyce rockowej w Polsce. Sporo fajnych płyt odkryłem dzięki Tobie. Co do opisanej płyty jest świetna. Paratie perkusji są genialne.
OdpowiedzUsuńMiejmy nadzieję, że Bizon przemyśli jeszcze sprawę i nie porzuci swoich owieczek oraz dalej będzie zbawiał muzycznie świat…
OdpowiedzUsuńTymczasem kolejny remanencik i pozycja mocna nad wyraz:
The Best Band You Never Heard In Your Life
Czyli Frank Zappa z gronem muzyków, których ilu tylko miał, tak potrafił z nich zawsze ulepić genialny zespół.
Dwie płyty muzyki „na żywo”, na których jest wszystko, co niby doskonale znaliśmy z wcześniejszych jego płyt, aliści tu w wersji skondensowanej i fenomenalnie wręcz zestawionej, gdzie nie ma chwili na oddech. Młodszym ku przestrodze, żeby nie myśleli, że stara muzyka jest już passe, starszym ku przypomnieniu, że mają z czego być dumni…
Moje pierwsze spotkanie z zespołem. Wiedziałem z fal rockserwisu, że złodzieje mają spore rzesze fanów, także wśród redaktorów, dlatego postanowiłem napocząć ananasy. I nie żałuję. Jestem mocno zrelaksowany ich muzyką i pełen obaw, kiedy nadrobię te pozostałe 12 płyt. 😊
OdpowiedzUsuń