Nie jestem do końca pewny, czego się spodziewałem po albumie formacji Dätcha Mandala, ale biorąc pod uwagę nazwę grupy i okładkę, przewidywałem chyba, że muzyka zawarta na nowej płycie nieznanego mi wcześniej tria z Bordeaux będzie miała w sobie jakiś mistyczno-psychodeliczny element i klimat orientalny. No to przestrzeliłem. Nic to jednak, bo i tak okazało się, że jest to zespół, którym warto się zainteresować. Hara to zbiór przeważnie prostych, wpadających w ucho, rockowych lub blues-rockowych piosenek.
Tak, piosenek, bo to naprawdę przeważnie chwytliwe rzeczy. Fajne, proste riffy o klasycznym rockowym i blues-rockowym brzmieniu, wokale wszystkich trzech muzyków, nieskomplikowana struktura utworów i klimat końcówki lat 60. Panowie z pewnością nie wyprą się inspiracji takimi zespołami jak Cream czy The Jimi Hendrix Experience, ale także sceną southern rocka czy rocka garażowego. Ze współczesnych wykonawców, których już opisywałem na tym blogu, mógłbym ich porównać np. do The Brew czy Dead Man’s Eyes. Na album składa się aż 11 niezbyt długich przeważnie piosenek. Dominują skoczne, proste numery z chwytliwymi wielogłosami w refrenach, jak choćby Who You Are (tu dodatkowo spora rola harmonijki) czy niemal dyskotekowe, retro-futurystyczne Sick Machine (tzn. tak pewnie brzmiało futurystyczne granie 40 czy 50 lat temu). Sporym zaskoczeniem jest punkowy Pavot – ostatni i najdłuższy numer na płycie. Ale nie jestem pewny, czy tak dalekie odejście od klimatu reszty albumu to dobry pomysł. W Moha fajne urozmaicenie zapewniają perkusjonalia w plemiennych klimatach. I tu chyba zespół najbardziej zbliżał się do mojego wyobrażenia o jego muzyce, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tą nazwą.
Spokojniejsze chwile zapewniają Morning Song (taki lekko zamerykanizowany beatlesowski klimat z solówką rodem z wczesnego Queen) i akustyczny, werandowy blues (no, wiecie – skrzypiąca weranda, bujany fotel, strzelba oparta o barierkę, rozpadająca się gitara w dłoniach, pies śpiący obok i flaszka z procentami przy fotelu) Tit’s. Ciekawostką jest najkrótszy numer na płycie – Missing Blues – w klimacie amerykańskiego bluesa silnie opartego na brzmieniu harmonijki i prostym podkładzie perkusyjnym. To oczywiście rzecz niezwykle oszczędna, wręcz minimalistyczna, ale stanowi miły przerywnik. Kapitalny klimat amerykańskiej drogi mamy w – nomen omen – On the Road.
To oczywiście jedna z wielu nowych płyt, o których można powiedzieć, że nie znajdziemy tu absolutnie niczego nowego. To prawda. Nie sądzę, żeby ten zespół miał jakiekolwiek ambicje rewolucjonizowania muzycznego świata. Panowie grają sobie w klimatach sprzed ponad 50 lat, są zakochani w takich właśnie prostych brzmieniach i nie sądzę, żeby mieli z tego powodu wyrzutu sumienia. To i ja nie będę ich miał z tego powodu, że lubię sobie takiej muzyki czasami posłuchać. Jak już znudzi wam się słuchanie po raz tysięczny płyt „z epoki”, sięgnijcie czasem dla odmiany po płyty Dätcha Mandala – zrobi wam się całkiem przyjemnie.
Płyty możecie posłuchać na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Niewiele się dzieje na blogu, gospodarz nie chce reagować na nasze wpisy, no to pobawmy się sami.
OdpowiedzUsuńZ racji wieku mogę podzielić się fajną przeszłością. Na początek może nie tak odległą, bo z 1995r. Lekka, łatwa acz bardzo dobra i wartościowa płyta pana Gary Kemp znanego bardziej z pracy ze Spandau Ballet oraz z planów filmowych.
O ile Spandau Ballet nie trafił do mojego gustu, o tyle płyta "Little Bruises" okazała się dziełkiem często słuchanym, bo miłe, ładne, wartościowe muzycznie, łatwo wpada i o dziwo zostaje...Polecam
Może podzielicie się swoimi pozytywnymi odbiorami
Spandau Ballet pamiętam głównie z granego w trójce True. Solowych płyt ich muzyków nie znam, ale w wolnej chwili zapodam na uszy.
UsuńLubię power tria. Mam do nich słabość. Gdzieś czytałem, że to zestaw muzyczny bardzo trudny do grania na koncertach. Nie ma miejsca na pomyłki, wytrawni słuchacze od razu wychwycą potknięcia. Ciekawe, jak Mandala sprawdza się na żywo i czy można ją porównać do Band of Gypsys albo Cream. 😉. No, może trochę przesadziłem. Ale może do tegorocznego Electric Hollers, którego grałeś w LPS, albo krakowskiego Cinemon, któremu kibicuję od wielu lat. 😊
OdpowiedzUsuń