Wight znam i lubię od kilku lat, choć z pewnością nie jest
to jedna z tych formacji, które śledzę najbardziej – nie wyczekuję z
niecierpliwością na wszelkie wieści ze studia, nie odliczam dni do premiery
nowej płyty, nie trzymam kciuków przed ogłoszeniem trasy, żeby może jakimś
cudem byli gdzieś w okolicy. Ale jednocześnie wiem, że jak już wypuszczą coś
nowego, to zdecydowanie będzie czego słuchać. To jest gwarantowane. Ich
wcześniejsze nagrania to przede wszystkim kapitalny klimat jambandowy – często
długie, instrumentalne improwizacje, trochę bluesa i klasycznego rocka,
szczypta psychodelii, ale też klimat czarnej muzyki. Zdecydowanie czuć było już
na poprzedniej płycie soulowo-funkowy luz w niektórych numerach. Mniej więcej
tego się właśnie spodziewałem także po albumie Spank the World. No to się
zdziwiłem.
Przyznam, że na początku bardzo zaskoczyła mnie muzyczna różnorodność nowej płyty. Zespół Wight już na wcześniejszych wydawnictwach zdecydowanie zdradzał inklinacje do kombinowania, ale w przypadku Spank the World przy pierwszym odsłuchu chyba nieco mnie to przerosło. Słuchałem i zastanawiałem się, czy oni są w stanie choćby przez 4-5 minut zostać już nawet nie w podobnym klimacie, ale choćby gatunku muzycznym. Ale przy kolejnych odsłuchach coraz bardziej mi się ten pomysł na stylistyczną mieszankę podobał. Zaczynają od dziwnego intra, które przechodzi w funkowe Hot. Z funku szybko przechodzimy do Spiritual Gangster – numeru w klimacie śródziemnomorsko-bliskowschodnim. Czegoś takiego spodziewałbym się po Ouzo Bazooka, a nie po Wight. Ale brzmi kapitalnie. Krótki numer płynnie przechodzi z kolei w kosmiczno-psychodeliczne dźwięki Nervous, ale i w tym klimacie długo nie zostajemy, bo mniej więcej po minucie spod tej kosmicznej powłoki zaczyna wychodzić klasyczny funk, a z czasem wręcz klimat rodem z dyskoteki w Harlemie. Jak już wczułem się w ten groove i zacząłem gibać się w rytm muzyki, zespół znowu wszystko stawia na głowie i serwuje klasycznie rockowy, niemal w całości instrumentalny Motorgroove. Minęło 21 minut – nieco ponad połowa płyty – a my już byliśmy z zespołem w tylu różnych miejscach, że z trudem to ogarniam, ale… podoba mi się ta trochę szalona podróż.
Kolejne osobliwe intro rozpoczyna drugą część płyty – tym razem recytacja na tle prostego beatu i tła z instrumentów dętych. Island in the Sun to powrót do czarnej muzyki – trochę Shafta, ładny dialog dęciaków z gitarą, kapitalne bujando. I gdy już wszystko się rozkręciło fantastycznie i gitara tnie piękne solóweczki, wracamy do oszczędnego, klimatycznego funku w Time’s Up. Ale już w tym momencie można się przy pierwszym odsłuchu zakładać, że najdłuższe na płycie Bon Apocalypso znowu zaskoczy zmianą muzycznych rejonów. I tak w istocie jest. Tym razem prym wiedzie bas, który nakręca numer w pierwszej jego części, uzupełniany świetnie wstawkami organów i kosmicznymi plamami klawiszowymi. A potem panowie wciskają przycisk z napisem „fusion”, zmieniają rytm na mocno jazzowy, dokładają ogniste zagrywki gitarowe rodem z czasów festiwalu Woodstock, ale i to nie na długo, bo po kolejnej zmianie idą już mocno w stronę hardrockowych improwizacji, typowych dla początku lat 70. I w takim klimacie docieramy niemal do końca płyty. Niemal, bo pozostaje nam jeszcze outro zatytułowane… no cóż… Outro. Brzmiące jak ośmiobitowa muzyka do gier sprzed 35 lat. Bo przecież na koniec trzeba było jeszcze raz zaskoczyć i zaszaleć.
W przypadku większości albumów opisywanych na blogu na pytanie o gatunek, nawet jeśli nie do końca wiem, jak szczegółowo coś opisać, mogę zawsze odpowiedzieć – no cóż, rock. W tym przypadku nie jest to takie proste. Na Spank the World miesza się tyle muzycznych pomysłów, że w zasadzie efektem powinien być niestrawny i niemożliwy do ogarnięcia chaos. To za bardzo nie miało prawa się udać. A jednak słucha się tego albumu znakomicie. Nie mam pojęcia, jakim cudem.
Płyty możecie posłuchać na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
No nie. Pomyślałem. The Weight nagrali drugą płytę w roku. Ale, chwila. Toż to Wight, przecie. Pierwszych z wymienionych cenię, a może i lubię. Spróbuję tych drugich. Intro trochę mnie przeraziło, ale potem poszło jak z płatka. Dużo się dzieje i różnie się dzieje. A to lubię w muzyce.
OdpowiedzUsuń