Debiutancki album formacji to osiem numerów i ponad 47 minut niezwykle klimatycznej, przeważnie dość spokojnej, ale mrocznej i niepozbawionej od czasu do czasu ciężaru i dynamiki muzyki. Zespół z pewnością ma ambicję prezentowania nieszablonowych utworów, które zdecydowanie nie wpisują się w radiowy format – ani długością, ani strukturą. Nie szukajcie tu schematów zwrotka-refren ani chwytliwych motywów. Jest za to mnóstwo mroku, fajnego klimatu, snujących się niezwykle przyjemnie kawałków i bardzo amerykańskiego brzmienia. Już pierwszy utwór dość dobrze ukazuje, z czym będziemy mieli do czynienia. Z jednej strony jest klimatycznie, nawet nieco posępnie, ale z drugiej kompozycja z czasem rozwija się, rozkręca, nabiera rozmachu i pod koniec zahacza już niemal o rock symfoniczny. Painted Faces – zdecydowanie najdłuższy utwór w zestawie – to powrót do oszczędniejszej aranżacji i spokojniejszych klimatów. Płynie genialnie, spokojnie, hipnotycznie, bez wielkich zrywów, a mimo to słucha się tego wspaniale. Słychać tu niewątpliwie echa wczesnych Floydów, ale w sposób dość nieoczywisty – to absolutnie nie jest kopia konkretnych motywów czy rozwiązań.
W Blue Alley Forth fajny efekt daje wykorzystanie w tle klawiszy, na których gra produkujący wraz z zespołem płytę Don Cento. Te klawisze pojawiają się zresztą jeszcze w kilku innych kompozycjach i choć nigdy nie wychodzą wyraźnie na pierwszy plan, są według mnie ważnym uzupełnieniem brzmienia grupy na planach dalszych, bo często zapewniają kosmiczno-psychodeliczny element w utworach i dodają im nieco chłodu i mroku. Kapitalnie brzmi też ponury, połączony z tym numerem utwór Trickle of the Snail. Z kolei Dark Passages to zaskakujące przejście w nieco inny muzyczny obszar. Główny rytm można określić nawet jako dalekie echa klimatów reggae, choć oczywiście w tym zdecydowanie innym muzycznym kontekście raczej w trakcie odsłuchu nie poczujecie się jak na Jamajce i nie poczujecie automatycznie zapachu zioła. Ale długo się w tym rytmie i tak nie pobujacie, bo w Ice & Haze zespół wraca do bardziej stonowanego, posępniejszego grania. To kolejny snuj, w którym teoretycznie może niewiele się dzieje ekscytującego, ale brzmi to naprawdę niezwykle przyjemnie. Dużo dynamiczniej za to jest w Heathens, w którym zespół zahacza momentami o mocną psychodelię. Mamy tu trochę więcej szaleństwa, do tego całość fajnie trzyma pulsujący bas, a jazgot w tle świetnie to uzupełnia. A na dopełnienie płyty bardzo przyjemny, utrzymany w klimacie współczesnego, niezbyt ciężkiego prog rocka Dawn of the Monolith.
Mimo, że nad całością dominuje posępny klimat i mrok, ostatnią rzeczą, jaką mógłbym napisać o muzyce tej grupy, jest to, że jest ona jednowymiarowa i mało różnorodna. Zespół miesza tu wiele różnych wpływów. Mamy i podniosłość prog rocka czy nawet momentami rocka symfonicznego, nieco dołujący klimat rocka alternatywnego lat 90., ale też trochę niezwykle przyjemnej, mrocznej psychodelii i desert rocka. Ta mieszanka sprawdza się znakomicie i pokazuje, że możemy spodziewać się po tej grupie naprawdę świetnych rzeczy w przyszłości. Choć to pierwszy ich wspólny album w tej konkretnej konfiguracji osobowej, słychać, że absolutnie nie są to nowicjusze. Tu wszystko jest przemyślane, zaaranżowane ze smakiem i wyczuciem, a przede wszystkim świetnie zagrane i zaśpiewane. To niewątpliwie jedna z największych tegorocznych niespodzianek. Aha, zespół ma na Facebooku nieco ponad 100 polubień swojego profilu. Rozumiecie coś z tego?
Płyty możecie posłuchać na bandcampowym profilu grupy.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Znalazłem gdzieś w sieci pliki dające się słuchać i zdążyłem przesłuchać pierwsze dwa numery; no i jestem pod wrażeniem... Jak reszta jest tak dobra, to będzie mocna pozycja tego roku. To dla takich wynalazków choćby waro tu przychodzić ;-)
OdpowiedzUsuńTo powyższe to moje...
OdpowiedzUsuńNie za bardzo mi to leży. Szóstka jedynie wpadła w ucho.
OdpowiedzUsuń