niedziela, 29 listopada 2020

Blues Pills - Holy Moly! [2020]


Jakieś siedem lat temu byli dla mnie prawdziwą sensacją i najlepszym kandydatem na drugi obok Rival Sons zespół, który pociągnie całą scenę retrorockową. Ich EP-ki były znakomite, ukazywały zespół młody, dynamiczny, potrafiący zarówno solidnie przyłożyć w stylu przełomu lat 60. i 70., jak i zrobić niezwykle przyjemny klimat. Pierwsza płyta ten wysoki poziom utrzymywała, choć jednocześnie już wtedy dało się zauważyć, że niektóre znane już z wcześniejszych wydawnictw numery straciły nieco ze swojego rockowego pazura. Niestety drugi album był rozczarowaniem. Zespół poszedł z rockandrolla w klimaty inspirowane klasycznym Rn’B czy soulem i jakoś mi to nie podeszło. Trzecia płyta to szansa dla Blues Pills, by wrócić na właściwe tory.

Po drugiej płycie machina mocno zwolniła. Odszedł gitarzysta Dorian Sorriaux, zespół długo nie mógł się zabrać za nagrywanie nowego krążka i nie da się ukryć, że szał na Blues Pills mocno osłabł. Mam wrażenie, że ostatnie cztery lata zespół po prostu zmarnował i cofnął się do punktu startu. Zaczynają po przemeblowaniu z jednym z dwójki głównych kompozytorów – Zackiem Andersonem – na gitarze… i na basie. W zespole jest nowy basista, widać go nawet na zdjęciach we wkładce do płyty, ale na samym krążku się nie pojawia. Podobnie zresztą jak klawiszowiec i gitarzysta Rickard Nygren, który koncertował z grupą przez ostatnich kilka lat. Ciekawe… Nie jestem w stanie stwierdzić, czy Anderson gitarzystą jest równie dobrym, jak jego francuski były kolega z zespołu, ale na pewno stwierdzić mogę, że na nowej płycie gitara – wbrew moim obawom – jest dużo bardziej z przodu niż na Lady in Gold, gdzie została dość skutecznie przykryta klawiszami. Tu zespołowi przeważnie udaje się jednak zachować udany balans.

Holy Moly! zapewnia solidną dawkę mocnych, dynamicznych rockowych numerów, z których Blues Pills byli od początku znani. Low Road mogłoby spokojnie znaleźć się na debiucie (choć nie należałoby na nim do najlepszych kompozycji), Rhythm in the Blood czy Dreaming My Life Away podrywają do czynności ruchowych, więc dawka rocka w normie. Są też ślady eksperymentów z płyty poprzedniej, jak choćby w Wish I’d Known, które mocno nawiązuje do czarnej muzyki, w przyjemnie bujającym California czy w bardzo spokojnym, opartym początkowo na fortepianie Song from a Mourning Dove, które jednak bardzo fajnie się rozwija i solóweczka na gitarze w drugiej połowie jest niezwykle urokliwa. Jest kilka przyjemnych rzeczy – z niewymienionych jeszcze choćby miłe, klimatyczne Longest Lasting Friend na koniec płyty czy ciekawe, zagrane na mocnym gitarowym przesterze Dust, które mogłoby pewnie spokojnie robić za motyw przewodni w nowym Bondzie  – dobrze się tego wszystkiego słucha, ale nic nie wzbudza aż takich emocji jak niegdyś Little Sun, Bliss czy pierwsza wersja Devil Man.

To, co także zwraca uwagę, to teksty. Pewnie prawie każdy z nas miał w szkole albo generalnie w czasach młodości chociaż jedną taką koleżankę, która chodziła w dzwonach, nosiła chusty na głowie, kolorowe koszulki, paciorki, bransoletki i takie tam… Chodzący dowód na to, że ideały flower power wcale całkiem nie wymarły. Taka trochę była Elin Larsson w pierwszym okresie działania zespołu. Ale chyba ma ten etap za sobą, bo teraz zamieniła się w wojującą feministkę, stanowczo podkreślającą swoją dumę z bycia kobietą, śpiewającą o swojej kobiecej sile lub rozprawiającą się z – jak mniemam – gamoniowatym lub, co gorsza, niewiernym elementem męskim. Ta tematyka dominuje na nowej płycie i – szczerze mówiąc – jest jej tu chyba nieco za dużo. No ale tak zespołowa przodowniczka czuje, więc nie ma co się na to oburzać: albo się to kupuje, albo nie.

Werdykt końcowy? No cóż, nie jest to płyta, która zrobiłaby na mnie jakieś piorunujące wrażenie, chyba nie będzie się na poważnie liczyła w walce o moją ścisłą tegoroczną czołówkę, ale też nie powiem, że jest to rozczarowanie czy album nieudany. Nie ma tu mocy i świeżości debiutu oraz (przede wszystkim) EP-ek sprzed pierwszej płyty, ale niewątpliwie zespół odbił się po jednak z perspektywy czasu niespecjalnie udanym eksperymencie na drugim albumie, wrócił na właściwe tory i nagrał album, który mimo wszystko mi się podoba. Startują w pewnym sensie od nowa i pewnie będzie trudniej niż za pierwszym razem, gdy uchodzili za prawdziwą sensację, ale tu wciąż jest potencjał na solidne zamieszanie w rockowym światku. Najprościej mogę stwierdzić, że ta płyta nie jest tak znakomita, jakbym chciał, ale też nie tak przeciętna, jak się obawiałem. Ogólnie wrażenia na plus.

 

1. Proud Woman (3:34)
2. Low Road (3:17)
3. Dreaming My Life Away (2:43)
4. California (3:10)
5. Rhythm in the Blood (3:49)
6. Dust (3:50)
7. Kiss My Past Goodbye (3:01)
8. Wish I'd Known (4:27)
9. Bye Bye Birdy (4:03)
10. Song from a Mourning Dove (5:34)
11. Longest Lasting Friend (3:57)


Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. A ja tam wszystkie płyty lubię. A na koncercie przy Lady in Gold skakałem jak nastolatek, he he. Elin to wulkan, nie kobieta. 🙂

    OdpowiedzUsuń