niedziela, 17 kwietnia 2016

Santana - IV [2016]



To niewątpliwie jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku w świecie muzyki rockowej. Bo jak często zdarza się, że w studiu nagraniowym schodzi się niemal w komplecie legendarny skład jakiegoś zespołu, który ostatni raz nagrywał razem niemal 45 lat wcześniej? Aż do wydania w 1999 roku przebojowej płyty Supernatural ostatnim albumem Santany, który wszedł na szczyt list przebojów, była nagrana w 1971 roku płyta Santana III. Był to też ostatni krążek oryginalnego zespołu Santana, odpowiedzialnego za takie utwory jak Oye Como Va, Samba Pa Ti, Evil Ways, Soul Sacrifice czy przeróbkę Black Magic Woman. Z każdym kolejnym albumem liczba członków oryginalnego zespołu biorących udział w nagraniach malała, malała też z biegiem lat popularność Carlosa Santany, który stał się artystą kultowym – uwielbianym przez wierne grono fanów za dawne osiągnięcia, ale kompletnie nieobecnym w mediach i świadomości przeciętnego słuchacza. Zmieniła to dopiero wspomniana płyta Supernatural i kolejne krążki nagrane z gwiazdami muzyki pop, rock, country czy nawet hip hopu. Carlos stał się znów wielką gwiazdą, ale niekoniecznie szło to w parze z wartością muzyczną nowych płyt. Powiedzmy to sobie szczerze – te wydawnictwa były obliczone na sukces komercyjny, który zresztą osiągnęły. Prawdziwym artystycznym odrodzeniem gitarzysty jest ukazująca się właśnie płyta IV. Nieprzypadkowo nosi ona taki tytuł, to przecież bezpośrednia kontynuacja pierwszych trzech albumów z przełomu lat 60. i 70., nagranych niemal w tym samym składzie. Czy znajdziemy na niej ten sam klimat, muzyczną intensywność i kompozytorski geniusz? Znajdziemy. Czasami. Ok – dość często, ale nie zawsze.
 
IV to bardzo zręczna mieszanka utworów instrumentalnych, w których zespół zazwyczaj pozwala sobie na muzyczne odjazdy, oraz numerów bardziej „piosenkowych” w formie, zazwyczaj z wokalem Gregga Roliego lub gościa – Ronalda Isleya (współzałożyciela The Isley Brothers – pamiętacie Shout?), który pojawia się w dwóch kompozycjach. Bez względu na strukturę danego utworu dominuje znany z dawnych płyt Santany klimat rocka latynoskiego, ale zdecydowanie najbardziej podobają mi się numery, w których wokalu nie ma lub jest ograniczony do minimum. Łatwiej się wtedy skupić na muzyce, a przy okazji instrumentaliści mają wtedy większe pole do popisu, czego efektem są nieszablonowe struktury, kapitalne solówki i świetny klimat. Wychodzi tu też to, że to znowu jest zespół złożony ze świetnych muzyków, a nie grupa towarzysząca gitarzyście, jak to było od lat. Każdy ma tu swoje „pięć minut”, a Santana wcale niekoniecznie musi być nieustannie w centrum uwagi. Jest czas na delektowanie się kapitalną grą sekcji rytmicznej czy typowymi dla muzyki latynoskiej rozbudowanymi partiami instrumentów perkusyjnych (fantastyczny Mike Carabello), znajdzie się też mnóstwo okazji do podziwiania gry na instrumentach klawiszowych Gregga Roliego, który tworzy klimat tej płyty w równym stopniu co genialny Carlos. Nie zapominajmy też o Nealu Shonie, drugim gitarzyście, który sam przecież osiągnął gigantyczny sukces po odejściu z grupy Santana ze swoją formacją Journey. Ale wracając do tych najlepszych momentów. Do takich na pewno należy jedna z dwóch ponad siedmiominutowych kompozycji czyli rozimprowizowane Filmore East, uwagę zwracajją też subtelne Suenos, porywające latynoskim ogniem wymieszanym z bluesowymi klimatami Caminando, żywiołowe Echizo czy pełne tajemniczego klimatu, zamykające album Forgiveness (drugi z długich numerów).Ach, i jeszcze niemal na początku płyty porywające, ciężkie, kipiące rockową energią Shake It. Z utworów „radiowych” dobrze prezentuje się singlowe Anywhere You Want to Go, choć jak dla mnie nieco zbyt mocno przypomina w brzmieniu jeden z hitów Santany z ostatnich kilkunastu lat, Corazón Espinado. Do tego jeszcze prosty, lecz chwytający za różne organy wewnętrzne numer Blues Magic. To, że Leave Me Alone będzie prędzej czy później singlem jest tak pewne, jak strata uzębienia po spotkaniu w środku nocy na Starych Bałutach z miejscową młodzieżą w strojach ludowych.

Co mi się nie podoba? Średnio wypadają próby unowocześnienia brzmienia. Perkusja w numerze Freedom in Your Mind brzmi jakby ktoś walił w kubeł na śmieci, a dziwny, „nowoczesny” początek Choo Choo zupełnie mnie nie przekonuje, podobnie zresztą jak dość banalny ciąg dalszy. Kilka razy mam wrażenie, że płyty słuchałoby się lepiej bez paru utworów. Zazwyczaj to uczucie przychodzi, gdy panowie zbyt mocno idą w „radiowe” brzmienia i próbują się przypodobać współczesnemu słuchaczowi. Ja wiem, że nie można wiecznie żyć czymś, co robiło się milion lat temu, ale im naprawdę dużo lepiej wychodzi klimatyczne granie oparte na długich instrumentalnych improwizacjach i według mnie tego powinni się jak najczęściej trzymać.

No dobrze – wiem, że niektórzy na pewno czekali na to zdanie. Tak – TA PŁYTA JEST ZA DŁUGA. Wiem, powtarzam się. Ale naprawdę 75 minut muzyki na płycie jest ponad moje siły, jeśli nie jest to muzyka od początku do końca genialna. Nie czuję, żeby płytę IV wypełniała tylko genialna muzyka, więc nie widzę powodu, czemu ten album miałby trwać aż tyle. Są tu dłużyzny, numery niedopracowane, wypełniacze. To byłby absolutnie fantastyczny 45-minutowy album. A tak to trochę mnie męczy. To mój główny zarzut. Do kunsztu muzycznego twórców tej płyty oczywiście nie można mieć żadnych zastrzeżeń. To są artyści wybitni. Płyta Supernatural i kolejne albumy z gościnnym udziałem gwiazd muzyki wszelakiej sprawiły, że Carlos Santana znowu stał się wielką gwiazdą muzyki, ale nie oszukujmy się – te krążki stały na bardzo różnym poziomie. Trafiały się tam utwory wybitne, ale były też radiowe gnioty, które osiągały sukcesy tylko dzięki nazwisku Santany, jego gości lub dzięki temu, że numery te idealnie wstrzelały się w panującą modę. Prawdziwy wielki powrót Carlosa ma miejsce teraz – z oryginalnym zespołem Santana. I oby już przy tym został. Swoje zarobił na hitach typu Smooth czy The Game of Love, teraz chciałbym, żeby robił to, w czym jest najlepszy – grał kapitalnego rocka z latynoskim posmakiem w towarzystwie tak zacnych muzyków jak Gregg Rolie, Neal Schon, Mike Carabello czy Michael Schrieve. Świat muzyki potrzebuje właśnie takiego Santany. I nieco krótszych płyt autorstwa jego starego/nowego zespołu…



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. a dla mnie jest w sam raz... może dlatego, że lubię latino i frędzelki i jeszcze lubię ten stan, Santana, kawa i ja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic dodać, nic podzielić ;-)
    Czas pierwszych trzech płyt był wspaniały, ale przyznam, że od lat nie słuchałem...

    OdpowiedzUsuń