To niewątpliwie jeden z
najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku w świecie muzyki rockowej. Bo jak
często zdarza się, że w studiu nagraniowym schodzi się niemal w komplecie legendarny
skład jakiegoś zespołu, który ostatni raz nagrywał razem niemal 45 lat
wcześniej? Aż do wydania w 1999 roku przebojowej płyty Supernatural ostatnim albumem Santany, który wszedł na szczyt list
przebojów, była nagrana w 1971 roku płyta Santana
III. Był to też ostatni krążek oryginalnego zespołu Santana,
odpowiedzialnego za takie utwory jak Oye
Como Va, Samba Pa Ti, Evil Ways, Soul Sacrifice czy przeróbkę Black
Magic Woman. Z każdym kolejnym albumem liczba członków oryginalnego zespołu
biorących udział w nagraniach malała, malała też z biegiem lat popularność
Carlosa Santany, który stał się artystą kultowym – uwielbianym przez wierne
grono fanów za dawne osiągnięcia, ale kompletnie nieobecnym w mediach i
świadomości przeciętnego słuchacza. Zmieniła to dopiero wspomniana płyta Supernatural i kolejne krążki nagrane z
gwiazdami muzyki pop, rock, country czy nawet hip hopu. Carlos stał się znów
wielką gwiazdą, ale niekoniecznie szło to w parze z wartością muzyczną nowych
płyt. Powiedzmy to sobie szczerze – te wydawnictwa były obliczone na sukces
komercyjny, który zresztą osiągnęły. Prawdziwym artystycznym odrodzeniem
gitarzysty jest ukazująca się właśnie płyta IV.
Nieprzypadkowo nosi ona taki tytuł, to przecież bezpośrednia kontynuacja
pierwszych trzech albumów z przełomu lat 60. i 70., nagranych niemal w tym
samym składzie. Czy znajdziemy na niej ten sam klimat, muzyczną intensywność i
kompozytorski geniusz? Znajdziemy. Czasami. Ok – dość często, ale nie zawsze.
IV to bardzo zręczna mieszanka utworów instrumentalnych, w których
zespół zazwyczaj pozwala sobie na muzyczne odjazdy, oraz numerów bardziej „piosenkowych”
w formie, zazwyczaj z wokalem Gregga Roliego lub gościa – Ronalda Isleya
(współzałożyciela The Isley Brothers – pamiętacie Shout?), który pojawia się w dwóch kompozycjach. Bez względu na
strukturę danego utworu dominuje znany z dawnych płyt Santany klimat rocka
latynoskiego, ale zdecydowanie najbardziej podobają mi się numery, w których
wokalu nie ma lub jest ograniczony do minimum. Łatwiej się wtedy skupić na
muzyce, a przy okazji instrumentaliści mają wtedy większe pole do popisu, czego
efektem są nieszablonowe struktury, kapitalne solówki i świetny klimat.
Wychodzi tu też to, że to znowu jest zespół złożony ze świetnych muzyków, a nie
grupa towarzysząca gitarzyście, jak to było od lat. Każdy ma tu swoje „pięć
minut”, a Santana wcale niekoniecznie musi być nieustannie w centrum uwagi.
Jest czas na delektowanie się kapitalną grą sekcji rytmicznej czy typowymi dla
muzyki latynoskiej rozbudowanymi partiami instrumentów perkusyjnych
(fantastyczny Mike Carabello), znajdzie się też mnóstwo okazji do podziwiania
gry na instrumentach klawiszowych Gregga Roliego, który tworzy klimat tej płyty
w równym stopniu co genialny Carlos. Nie zapominajmy też o Nealu Shonie, drugim
gitarzyście, który sam przecież osiągnął gigantyczny sukces po odejściu z grupy
Santana ze swoją formacją Journey. Ale wracając do tych najlepszych momentów.
Do takich na pewno należy jedna z dwóch ponad siedmiominutowych kompozycji
czyli rozimprowizowane Filmore East, uwagę
zwracajją też subtelne Suenos,
porywające latynoskim ogniem wymieszanym z bluesowymi klimatami Caminando, żywiołowe Echizo czy pełne tajemniczego klimatu,
zamykające album Forgiveness (drugi z
długich numerów).Ach, i jeszcze niemal na początku płyty porywające, ciężkie, kipiące
rockową energią Shake It. Z utworów „radiowych”
dobrze prezentuje się singlowe Anywhere
You Want to Go, choć jak dla mnie nieco zbyt mocno przypomina w brzmieniu
jeden z hitów Santany z ostatnich kilkunastu lat, Corazón Espinado. Do tego jeszcze prosty, lecz chwytający za różne
organy wewnętrzne numer Blues Magic.
To, że Leave Me Alone będzie prędzej
czy później singlem jest tak pewne, jak strata uzębienia po spotkaniu w środku nocy
na Starych Bałutach z miejscową młodzieżą w strojach ludowych.
Co mi się nie podoba? Średnio
wypadają próby unowocześnienia brzmienia. Perkusja w numerze Freedom in Your Mind brzmi jakby ktoś
walił w kubeł na śmieci, a dziwny, „nowoczesny” początek Choo Choo zupełnie mnie nie przekonuje, podobnie zresztą jak dość
banalny ciąg dalszy. Kilka razy mam wrażenie, że płyty słuchałoby się lepiej
bez paru utworów. Zazwyczaj to uczucie przychodzi, gdy panowie zbyt mocno idą w
„radiowe” brzmienia i próbują się przypodobać współczesnemu słuchaczowi. Ja wiem,
że nie można wiecznie żyć czymś, co robiło się milion lat temu, ale im naprawdę
dużo lepiej wychodzi klimatyczne granie oparte na długich instrumentalnych
improwizacjach i według mnie tego powinni się jak najczęściej trzymać.
No dobrze – wiem, że niektórzy na
pewno czekali na to zdanie. Tak – TA PŁYTA JEST ZA DŁUGA. Wiem, powtarzam się.
Ale naprawdę 75 minut muzyki na płycie jest ponad moje siły, jeśli nie jest to
muzyka od początku do końca genialna. Nie czuję, żeby płytę IV wypełniała tylko genialna muzyka,
więc nie widzę powodu, czemu ten album miałby trwać aż tyle. Są tu dłużyzny,
numery niedopracowane, wypełniacze. To byłby absolutnie fantastyczny
45-minutowy album. A tak to trochę mnie męczy. To mój główny zarzut. Do kunsztu
muzycznego twórców tej płyty oczywiście nie można mieć żadnych zastrzeżeń. To
są artyści wybitni. Płyta Supernatural
i kolejne albumy z gościnnym udziałem gwiazd muzyki wszelakiej sprawiły, że
Carlos Santana znowu stał się wielką gwiazdą muzyki, ale nie oszukujmy się – te
krążki stały na bardzo różnym poziomie. Trafiały się tam utwory wybitne, ale
były też radiowe gnioty, które osiągały sukcesy tylko dzięki nazwisku Santany,
jego gości lub dzięki temu, że numery te idealnie wstrzelały się w panującą
modę. Prawdziwy wielki powrót Carlosa ma miejsce teraz – z oryginalnym zespołem
Santana. I oby już przy tym został. Swoje zarobił na hitach typu Smooth czy The Game of Love, teraz chciałbym, żeby robił to, w czym jest
najlepszy – grał kapitalnego rocka z latynoskim posmakiem w towarzystwie tak
zacnych muzyków jak Gregg Rolie, Neal Schon, Mike Carabello czy Michael
Schrieve. Świat muzyki potrzebuje właśnie takiego Santany. I nieco krótszych
płyt autorstwa jego starego/nowego zespołu…
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
a dla mnie jest w sam raz... może dlatego, że lubię latino i frędzelki i jeszcze lubię ten stan, Santana, kawa i ja :)
OdpowiedzUsuńNic dodać, nic podzielić ;-)
OdpowiedzUsuńCzas pierwszych trzech płyt był wspaniały, ale przyznam, że od lat nie słuchałem...