Zacznę nietypowo. Na samym końcu
wydania kompaktowego czwartej płyty bardzo lubianego przeze mnie i
obserwowanego bacznie już od dobrych czterech lat islandzkiego tria The Vintage
Caravan mamy jedenasty numer – The Chain.
Odważnie. Oryginał to jeden z najlepszych i najbardziej chwytliwych rockowych
kawałków w historii, w dodatku coverowano go już mnóstwo razy. Panowie nie
pokombinowali tu raczej ze strukturą kompozycji – nie wywrócili tego numeru do
góry nutami. Zagrali dość wiernie oryginałowi, z odrobiną dodatkowego ciężaru.
I nawet jeśli z oczywistych powodów brakuje ciężaru gatunkowego i iskier w
powietrzu (nic nie pobije Stevie Nicks i Lindseya Buckinghama wykrzykujących
sobie niemal prosto w oczy pełne pretensji słowa tego numeru we wczesnych
wykonaniach koncertowych, tuż po ich rozstaniu, które miało zresztą miejsce w
okolicy nagrywania wersji studyjnej), to tej nowej wersji słucha się cholernie
dobrze. To dobry, dość bezpieczny cover genialnego numeru. W dodatku był
katalizatorem tego, że przez większość czasu w ostatnich trzech dniach
słuchałem wyłącznie różnych koncertowych wersji tego utworu w wykonaniu
Fleetwood Mac. Ostatni tak silny przypadek Syndromu Zapętlenia Jednego Utworu
miałem z 12 lat temu, kiedy przez jakieś 40 godzin słuchałem na zmianę tylko
dwóch wersji (studyjnej i unplugged) Down
in a Hole Alice in Chains… Sami więc widzicie, że nie dało się zacząć tego
tekstu inaczej.
No tak, na płycie jest jeszcze
dziesięć innych, tym razem autorskich kompozycji Islandczyków… No cóż, sami są
sobie winni, że wzięli się za jeden z moich ulubionych numerów. Na szczęście
ich własne kawałki jak zawsze także trzymają poziom. Tym razem może mniej na
tej płycie psychodelicznych odjazdów, a więcej treściwego, gitarowego grania,
ale na pewno każdy fan dotychczasowych albumów The Vintage Caravan znajdzie tu
coś dla siebie, bez względu na to, za co wcześniej polubił ten zespół. Bardzo
daleko zresztą panowie od wcześniejszych płyt nie odchodzą. Dominuje mocny, ale
melodyjny hard rock, stanowiący połączenie klasycznych sabbathowych riffów i
polotu rocka alternatywnego lat 90. Numery otwierające album – Set Your Sights, The Way i Reflections –
to jest to, na czym islandzkie trio od początku buduje swoją pozycję na
rockowej scenie i idzie mu to bardzo sprawnie. Nie one jednak są moimi
ulubionymi na nowej płycie.
Po tej dynamicznej trójce
świetnie sprawdza się początek On the Run
– dużo spokojniejszy, oszczędniejszy. I choć numer dość szybko się rozkręca, to
jednak wyraźnie zmierza w nieco inne rejony. Mniej tu mocnego łojenia, więcej
uwagi poświecono melodii. To takie trochę połączenie Wishbone Ash z Thin Lizzy,
choć w żadnym momencie nie przypomina żadnego konkretnego utworu któregokolwiek
z tych zespołów. To niewątpliwie chronologicznie pierwszy z najjaśniejszych
punktów tej płyty. W All This Time
chłopaki poszli w nieco bardziej podniosły klimat – przyszło mi do głowy coś,
co wieki temu robili Scorpionsi, zanim dopadł ich wirus pościelozy. Zresztą w
ogóle mam wrażenie, że po tych pierwszych kilku numerach, w których zespół
ewidentnie chciał zaszaleć i na dzień dobry przyłożyć słuchaczowi riffem w
pysk, potem muzycy grają z większym polotem, bardziej różnorodnie i momentami
nawet przebojowo, zdecydowanie z korzyścią dla płyty. Drugim ze wspomnianych
najjaśniejszych punktów płyty jest Reset
– kawałek z pozoru niespecjalnie wyróżniający się na tle innych, ale chwila
instrumentalnego szaleństwa sprawia, że nie da się nie zwrócić uwagi na tę
kompozycję. A już chwilę później kolejny mocny moment – Nebula. Ponownie utwór może nieco mniej szalony, za to taki, który
świetnie się rozwija. Jak wspomniałem, mniej może na tej płycie dłuższych
rozwinięć instrumentalnych, próżno szukać na Gateways kompozycji o długości The
King’s Voyage czy Winter Queen,
ale jednak tradycyjnie album (w wersji bez wspomnianego coverowego dodatku)
kończy najdłuższy numer w zestawie – niemal siedmiominutowe Tune Out. I tradycyjnie jest to
kompozycja zupełnie inna niż reszta płyty – dużo spokojniejsza, lżejsza, z
bardzo przyjemnym „kołyszącym” klimatem. Do tego mały cytat z (Don’t Fear) The Reaper, który bardzo
umila te ostatnie minuty z Gateways.
Warto wspomnieć, że choć zespół
nie odchodzi daleko od brzmienia poprzednich płyt, mam wrażenie, że ten album
jest najbardziej dopracowany pod względem produkcji a także wokalu. Óskar jest
obdarzony dość charakterystycznym głosem, dość wysokim, ale bardzo przyjemnym
dla ucha. Może nie powala wszechstronnością, ale słychać, że z płyty na płytę
rozwija się jako wokalista, co też z pewnością jest sporym plusem tego
wydawnictwa. To nie jest raczej płyta przełomowa, The Vintage Caravan nie
przedstawiają tu niczego, za co nie braliby się już na poprzednich albumach,
ale to kolejny bardzo solidny krążek Islandczyków, którego świetnie się słucha.
Nie zamierzam narzekać, choć jednocześnie nie kryję, że chciałbym na kolejnej
płycie usłyszeć może jakieś choćby pojedyncze wycieczki w rejony, których grupa
do tej pory raczej nie eksplorowała. Na razie jednak z chęcią będę wracał do Gateways, bo to po prostu dobra płyta
dobrego zespołu – cztery kolejne albumy na tym poziomie absolutnie nie mogą być
przypadkiem.
Grupa The Vintage Caravan wystąpi 17 i 18 października w
Polsce. Zespół zagra w Poznaniu i Warszawie w towarzystwie niemieckiej formacji
Wucan i belgijskiej grupy Black Mirrors.
1. Set Your Sights (4:39)
2. The Way (3:35)
3. Reflections (4:14)
4. On the Run (6:00)
5. All This Time (4:17)
6. Hidden Streams (3:52)
7. Reset (4:11)
8. Nebula (5:04)
9. Farewell (5:23)
10. Tune Out (6:39)
11. The Chain (bonus) (4:32)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
A to się złożyło...- akurat słucham tego od kilku dni.
OdpowiedzUsuńI powiem tak: dobra rzecz, nieźle się słucha. Mnie osobiście coraz trudniej zadowolić, a co dopiero wzbudzić zachwyt. To pokłosie lat intensywnego słuchania, ale nie tylko, także czasów, w których żyjemy. Czasów zdecydowanie niełatwych dla muzyki, gdyż trzeba niezwykłego talentu, by stworzyć coś nowego, coś, czego nie było albo niechby było, ale na tyle pięknego, by zachwyciło. Takich rzeczy powstaje niezbyt dużo i wyłowić je w zalewie produkcji łatwym nie jest. A czesać nałogowiec musi... Łatwość nagrywania muzyki nie przekłada się na jakość, co zadaje kłam tezie pewnego Żyda z Trewiru.
Niezły poziom trafiłem ostatnio u Opus of a machine i Dead letter cicus, czekam na jakiś zachwyt, bo w końcu być musi :-)