Jakoś w okolicy wydania płyty Different Shades of Blue zacząłem
narzekać na to, że Joe Bonamassa zbyt często wypuszcza nową muzykę, na czym
cierpi jakość kolejnych albumów. Niby wszystko było w porządku, ale tamten
krążek nie był w stanie wywołać we mnie absolutnie żadnej ekscytacji i po dziś
dzień pozostaje jednym z niewielu solowych albumów gitarzysty, których nie mam.
Ba, od czasu napisania jego recenzji chyba nie miałem okazji go słuchać. Ku
mojej radości i – co tu ściemniać – wielkie uldze płyta kolejna, Blues of Desperation, była naprawdę
niezwykle udana i przywracała nadzieję, że jednak coś tam jeszcze w Bonamassie
ciekawego siedzi. Dwuletni cykl wydawania solowych albumów chyba mu posłużył,
choć pamiętajmy, że przecież dochodzą do tego płyty koncertowe oraz krążki z
Beth Hart i Black Country Communion, więc raczej trudno tu mówić o tym, że
Bonamassa ma więcej czasu na komponowanie. Może po prostu w jego przypadku mamy
klasyczną sinusoidę? Płyta lepsza, płyta słabsza, płyta lepsza…
…płyta słabsza? No cóż, słabsza
od Blues of Desperation – według mnie.
Ale czy słaba? No nie, absolutnie nie. A jednak czegoś mi tu na Redemption brakuje. Po pierwszych kilku
sekundach płyty można odnieść wrażenie, że ktoś zrobił nam w sklepie dowcip i
wrzucił do pudełka album zupełnie innego wykonawcy. Czyżby mały hołd w stronę ojca
jednego z kolegów Bonamassy z Black Country Communion? Jednak poza wstępem Evil Mama idzie w zupełnie innym
kierunku niż cytowany utwór. Można powiedzieć, że to typowy efektowny Bonamassa
– dynamika, żeński chórek, instrumenty dęte. Ładnie, przyjemnie, choć bez
zaskoczeń. I tak w sumie jest dość często na tym albumie. Self-Inflicted Wounds, Just ‘cos
You Can Don’t Mean You Should, I’ve
Got Some Mind Over What Matters czy Love
Is a Gamble to dobre numery, ale to wszystko jest mocno przewidywalne. Na
szczęście czasem jednak Joe i jego kompani odchodzą od tego schematu
efektownego, zagranego ze sporym rozmachem dynamicznego bluesa. Świetnie brzmi
skoczne King Bee Shakedown – tu z
kolei mamy w pewnym sensie klimat pod ZZ Top, ale z dodatkiem – ponownie –
żeńskich chórków i dęciaków, przez co całość tworzy klimat rodem ze starej
amerykańskiej tancbudy gdzieś na zachodzie lub południu kraju. Redemption swoimi spokojnymi „zwrotkami”
w pewnym sensie nawiązuje do największego przeboju Bonamassy czyli The Ballad of John Henry, Pick Up the Pieces wprowadza kapitalny
knajpiany klimat, który częściej pojawia się w ostatnich latach na płytach
nagranych przez Bonamassę z Beth Hart niż na jego solowych krążkach (znowu
boskie dęciaki – trochę się dziwnie czuję ciągle je wychwalając na płycie
gitarzysty, ale co poradzić?), zaś umieszczone prawie na sam koniec wydawnictwa
Stranger Now in Broken Places to
kapitalny, subtelny, niezwykle spokojny numer, który robi fantastyczny klimat i
świetnie sprawdza się jako kontrast dla tych efektownych, bogatych aranżacyjnie
produkcji, które dominują na tym albumie.
Redemption to album, którego nie potrafię do końca rozgryźć. To
płyta dość różnorodna (hej, mówimy o albumie bluesowym…), zawierająca sporo
ciekawego materiału, ale jakoś nie potrafię się nią zachwycić aż tak jak
poprzedniczką. Jest to o tyle dziwne, że to w pewnym sensie prawdziwie
zespołowy album. Absolutnie nie jest to płyta popisującego się gitarzysty i
pozostających w jego cieniu sidemanów. Raz po raz dostajemy kapitalne partie
organów, instrumenty dęte wychodzą chwilami na pierwszy plan w wielu
kompozycjach, do tego mamy jeszcze dodatkowych gitarzystów, którzy pomagają
Bonamassie wypełniać przestrzeń dźwiękową, a także często wspomagający go chórek.
A jednak jako całość po prostu mnie ten album jakoś nie powala, choć dopuszczam
do siebie myśl, że może to być jeden z tych krążków, które może nie zachwycają
przy pierwszych odsłuchach, ale po kilku miesiącach człowiek nagle orientuje
się, że dość często do nich wraca. Może odchudzenie tej płyty o 15-20 minut by
pomogło, ale przecież podobny zarzut wysuwałem wobec Blues of Desperation. Tyle że tam był to zarzut w zasadzie jedyny.
A Redeption po prostu nie jest w
stanie zatrzymać mojej uwagi przez cały czas trwania. Dobrze się jej słucha,
nie ma tu wpadek, muzycznie jak zwykle Bonamassa i jego kompani robią to, co do
nich należy. Trudno zresztą, żeby było inaczej, bo muzyków ma w swojej grupie
wyśmienitych. Ale i tak po kilkunastu odsłuchach tego krążka pamiętam ledwie
kilka numerów. Reszta wchodzi jednym uchem, wychodzi drugim. Przepływa pomiędzy
uszami bardzo delikatnie, sprawia przyjemność, ale po pięciu minutach już nie
pamiętam, co mi się tak podobało. Czyli klasyczny przykład szkolnego „siadaj,
bardzo dobrze, cztery z minusem”. No dobrze, bez minusa.
1. Evil Mama (5:29)
2. King Bee Shakedown (4:22)
3. Molly O' (6:06)
4. Deep in the Blues Again (4:45)
5. Self-Inflicted Wounds (6:35)
6. Pick up the Pieces (3:55)
7. The Ghost of Macon Jones (5:24)
8. Just 'cos You Can Don't Mean You Should (6:40)
9. Redemption (5:57)
10. I've Got Some Mind Over What Matters (5:50)
11. Stronger Now in Broken Places (4:33)
12. Love Is a Gamble (5:15)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Ja już nawet nie wspominałem o tej płycie, przeleciała przez uszy w zasadzie bez śladu. To zaczyna być niebezpieczne: psioczymy na znakomitego artystę....
OdpowiedzUsuńw zasadzie po części sam jest sobie winien ;) co za dużo to i świnia (ani bizon) nie zeżre :D
UsuńDzięki za ciekawą recenzję. Płyta fajnie nagrana, technicznie OK, tak jak poprzednia, ale pozbawiona oryginalności, dlatego do obu raczej nie wracam, bo się na nich zawiodłem. Moim zdaniem problemem Joe jest brak charyzmy oraz to, że nie jest w stanie skomponować utworów, które wpadają w ucho i stają się klasykami. Oczywiście jest wirtuozem gitary, ale jako wokalista jest eunuchowaty. Jedna piosenka np. J.J Cale'a ma w sobie więcej jaj niż wszystkie albumy Bonamassy, nawet te z coverami. Pozdrawiam. Rysiek
Usuń