Muzycy Alice in Chains nigdy nie
należeli do tych, co to ledwo wrócą z trasy promującej jedną płytę, a już
siedzą w studiu, nagrywając kolejną. Od samego początku fani tego zespołu
musieli znajdować w sobie olbrzymie pokłady cierpliwości i zaufania, że jednak
w końcu kiedyś kolejna płyta się ukaże. Tego podejścia nie zmieniła nawet
wymuszona zmiana na stanowisku wokalisty. Choć William DuVall śpiewa w grupie
od 2006 roku, Rainier Fog to dopiero
trzeci krążek z jego udziałem. Ale to nie wyścigi, a grupy, które są w takiej
sytuacji, jak Alice in Chains, na pewno nieco ostrożniej stawiają kolejne
kroki. Dlatego nikt nosem nie kręcił i wszyscy fani cierpliwie czekali(śmy) na
następcę kapitalnego Black Gives Way to
Blue (2009) i bardzo solidnego The
Devil Put Dinosaurs Here (2013). Zniecierpliwienie pojawiło się dopiero w
ostatnich miesiącach, gdy grupa zaczęła prezentować kolejne single zwiastujące
album, i okazało się, że spodziewać możemy się krążka naprawdę znakomitego. Po
takich zapowiedziach poprzeczka powędrowała wysoko, co oczywiście stworzyło
konkretny klimat podekscytowania fanów, ale też mogło zakończyć się sporym
rozczarowaniem.
Rainier Fog to w pewnym sensie powrót do Seattle. Pierwszy od 22
lat album grupy nagrany częściowo właśnie w mieście, z którego zespół pochodzi.
To także przynajmniej częściowo hołd dla tej wspaniałej sceny, która dała nam
tak wielu kapitalnych, niestety w wielu przypadkach już nieżyjących muzyków.
Andy Wood, Kurt Cobain, Chris Cornell oraz połowa wczesnego AiC – Layne Staley
i Mike Starr. Również tytuł to ukłon w stronę tamtych rejonów, bo Mount Rainier
to stratowulkan górujący nad okolicami Seattle. W studiu grupę po raz trzeci z
rzędu wspomagał producent Nick Raskulinecz, więc fani brzmienia dwóch
poprzednich krążków na pewno będą zadowoleni. Zadowoleni powinni być też przede
wszystkim po prostu fani kapitalnego, ciężkiego, mrocznego grania, które zawsze
charakteryzowało muzykę Alice in Chains, bo Rainier
Fog to w każdym calu klasyczna płyta tej formacji.
Wspomniałem o singlach, które
nakręciły ekscytację sporej grupy fanów. The
One You Know zaczyna się prostym, ciężkim, powtarzanym riffem, niemal jak z
jednej z ostatnich płyt Metalliki. Melodyjny, wpadający w ucho refren, to już
jednak klasyczne AiC, przede wszystkim dzięki typowemu dla grupy kapitalnemu
dwugłosowi Cantrella i DuValla. Brzmienie absolutnie nie do pomylenia, tak jak
dwie dekady temu podobne popisy Cantrella i Staleya – według mnie najlepszego
duetu wokalnego w muzyce rockowej od czasów trzeciego i czwartego składu Deep
Purple. Jednak jeszcze lepsze wrażenie zrobił drugi singiel – So Far Under. O dziwo jest to kompozycja
DuValla, on też gra w niej solo na gitarze i zapewnia główny wokal. O dziwo, bo
utwór jest tak przesiąknięty stylem dawnego Alice in Chains – nie tylko w
sferze muzycznej, lecz także ze względu na tematykę (poczucie przytłoczenia i
beznadziei) – że niektórzy byli zaskoczeni, gdy dowiedzieli się, że wyszedł
spod ręki „nowego”. Znowu mocne uderzenie, nieco hipnotyczny klimat, spokojne
tempo jeszcze podkreślające spory ciężar. Nie uwierzę, że jest na świecie
jakikolwiek fan starego Alice in Chains, któremu nie spodoba się ten numer.
Trzeci z singli, Never Fade, to
pierwszy żywszy utwór, który poznaliśmy. Wcale nie oznacza to, że lżejszy, ale
niewątpliwie dynamiczniejszy, a przez to może i nieco bardziej hmm…
„przebojowy”?
Ale poza wydanymi przed premierą
płyty trzema singlami mamy na nowym krążku jeszcze siedem innych numerów i
muszę przyznać, że dzieje się tu naprawdę sporo. Od pierwszego odsłuchu miałem
dwóch faworytów. Red Giant kapitalnie
łączy sabbathowski ciężar z wpadającą w ucho melodią (zwłaszcza w refrenie).
Zamykające album All I Am to także
najdłuższa kompozycja na Rainier Fog.
Numer, który można postawić bez najmniejszych wątpliwości wśród
najwybitniejszych dokonań tej formacji. Przejmujący, mroczny, może nie tyle
ciężki samym brzmieniem, co ze sporym ciężarem wynikającym z tematyki i
prezentacji. Nieco wytchnienia daje Fly,
bo choć mamy tu ogniste solo gitarowe, to w całym numerze trochę mniej
przygniatających riffów, a więcej brzmieniowej przestrzeni. Niemal przebojowo i
chyba najlżej na całej płycie jest w Maybe,
które wokalnym intrem nieco mnie skonsternowało, ale na szczęście szybko o nim
zapominam, gdy panowie Cantrell i DuVall przechodzą do niezwykle chwytliwego,
świetnie zaśpiewanego wspólnie refrenu. Nie jest to może jeden z najlepszych
kawałków na nowej płycie, ale jest ważny dla zachowania dźwiękowej równowagi Rainier Fog. Nie można zapomnieć też o
dynamicznym numerze tytułowym, który ma wszystkie cechy Alice’owego klasyka. Ale w tym zestawie brak rzeczy słabych i to
jest też siła tej płyty – nawet w swoich najmniej ciekawych, najtrudniej
zapadających w pamięć fragmentach Rainier
Fog jest solidne. Jeśli czegokolwiek mi brakuje, to być może ukłonu w
stronę akustycznych kompozycji, które tak znakomicie wychodziły ćwierć wieku
temu. Ale przecież nie ma żadnego przepisu, że każda płyta musi zawierać każdy
element twórczości zespołu. Rainier Fog
zyskuje moją uwagę od samego początku i choć być może gdzieś w okolicach środka
na moment lekko ją traci, odzyskuje ją w ostatnich kilkunastu minutach bez
najmniejszego problemu.
William DuVall jest wokalistą
Alice in Chains od 12 lat. Czyli w zasadzie tyle samo, co Layne Staley, jeśli
weźmiemy pod uwagę, że od 1999 roku grupa ze Staleyem w składzie istniała tylko
teoretycznie. Może to już najwyższa pora, by te resztki jeszcze nieprzekonanych
dały spokój i po prostu przyznały, że Alice in Chains w obecnym składzie to
wciąż kapitalny zespół? Żaden z trzech wydanych z DuVallem krążków grupy nie
przynosi jej ujmy. Ba, powrót z 2009 roku to jedna z najprzyjemniejszych
muzycznych niespodzianek XXI wieku. Czy brakuje w tej grupie głosu Layne’a i
jego depresyjnych, przepełnionych bólem zaśpiewów? Oczywiście, że tak. Ale
chłop nie żyje, a nawet hologramy nowych płyt na razie na szczęście nie są w
stanie nagrywać. Zaakceptujmy w końcu to, że Alice in Chains to aktywna grupa,
która pod koniec drugiej dekady XXI wieku wciąż ma coś do powiedzenia i robi to
zarówno z respektem dla swojej przeszłości, jak i z pełnym przekonaniem o
istnieniu przyszłości. Rainier Fog
ani odrobinę nie jest w mniejszym stopniu albumem Alice in Chains niż płyty z
lat 90. Jakością też wcale wiele im nie ustępuje.
1. The One You Know (4:49)
2. Rainier Fog (5:01)
3. Red Giant (5:25)
4. Fly (5:18)
5. Drone (6:30)
6. Deaf Ears Blind Eyes (4:44)
7. Maybe (5:36)
8. So Far Under (4:33)
9. Never Fade (4:40)
10. All I Am (7:15)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Mam właśnie album na odsłuchu i muszę go przejść z pięć razy żeby sobie wyrobić zdanie aczkolwiek pierwszy kawałek pokochałem od pierwszego usłyszenia. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńgeneralnie najsłabszy album. Black Gives Way To Blue było perfekcją, dinozaury były nudne, a tu mamy odgrzewany kotlet, ale bez polotu
OdpowiedzUsuń