wtorek, 5 września 2023

Uzupełnianie zaległości 2023 - część 3

W kolejnym zbiorczym tekście dotyczącym tegorocznych nowości, które do tej pory nie doczekały się swoich własnych wpisów, postanowiłem podsumować to, co w tym roku wydawali ci nieco bardziej znani od wykonawców, którzy zazwyczaj pojawiają się na blogu. 

 



Extreme – Six

 

Extreme wrócili. No dobrze, to może nie do końca dokładne stwierdzenie. Zespół co jakiś czas bywał aktywny, ale ostatnia płyta studyjna ukazała się w 2008 roku, a i wtedy był to pierwszy album od 13 lat. Wychodzi więc na to, że Six – oczywiście szósta płyta ekipy z Bostonu – to zaledwie drugi krążek w ostatnich 27 latach. Skład ten sam, co ostatnio – Gary Cherone, Nuno Bettencourt, Pat Badger oraz Kevin Figueiredo, który tuż przed wydaniem poprzedniej płyty wskoczył na stołek zajmowany wcześniej przez Paula Geary’ego i Mike’a Manginiego.

Muzycznie to wciąż pełna energii, mocno gitarowa mieszanka klasycznych hardrockowych klimatów z odrobiną funka i glamu, które od zawsze były obecne w twórczości zespołu, choć tu ich jednak jakby mniej. Album powstawał od niemal dekady, był więc czas na dopracowanie wszystkiego. Nic więc dziwnego, że Six to naprawdę solidna płyta. Panowie trzymają się głównie mocniejszych klimatów. Takie numery jak Rise, #Rebel czy Banshee, które otwierają album, a także znajdujące się mniej więcej w jego połowie The Mask i Thicker Than Blood, ustawiają dynamikę na wysokim poziomie, a do tego wpadają w ucho. I taki klimat tu dominuje. W ramach odmiany mamy tu też jednak łagodne balladki Small Town Beautiful i Hurricane (w końcu Extreme – słusznie czy nie – znani są przede wszystkim właśnie z innej delikatnej ballady – More Than Words). Kapitalnie buja też zamykające album Here’s to the Losers, w którym – na sam koniec – nieco knajpiany chórek wykonują przyjaciele i rodzina zespołu. I tylko znajdujące się na płycie chwilę wcześniej Beautiful Girls kompletnie tu nie pasuje. Ja wiem, że naleciałości popowe czy wręcz taneczne nie są muzykom grupy obce (w końcu Nuno od lat gra w zespole Rihanny), ale ten numer jest po prostu miałki i słaby, a do tego gryzie się z resztą płyty. Może pasuje na plażę w upalne lato, ale na tej płycie odstaje pod każdym możliwym względem. To kawałek z cyklu: „Co oni sobie myśleli?”. Pomijając jednak tę wpadkę, Six to niezwykle solidny, a momentami wręcz bardzo dobry album, choć mam wrażenie, że jego druga połowa przeważnie nie trzyma poziomu pierwszej.

 

Foo Fighters – But Here We Are

 

Foo Fighters dołączyli niestety do grona grup naznaczonych wielką tragedią. Podnieśli się jednak i można by pomyśleć, słuchając But Here We Are, że w zasadzie wszystko jest jak dawniej. Jeśli oczywiście nie wczytamy się w teksty, w których sporo jest odniesień nie tylko do niedawnej śmierci Taylora Hawkinsa, lecz także Virginii, matki Dave’a Grohla.

Mam wrażenie, że But Here We Are jest bardziej tradycyjną płytą Foo Fighters niż ostatnie albumy, na których zespół eksperymentował co nieco i starał się odejść od tego tradycyjnego, prostszego rockowego brzmienia z wcześniejszych płyt. Tak jakby chciał wejść w takie ramy, które traktuje jako swoją strefę komfortu. Muzycy wychodzą z nich głównie pod koniec płyty – w dziesięciominutowym The Teacher czy w niezwykle przejmującym, melancholijnym Rest. To zresztą – być może nieprzypadkowo – moje dwie ulubione kompozycje na płycie. Dołożyłbym tu jeszcze Show Me How, które jest wokalnym duetem Dave’a i jego córki Violet. Grohlówna coraz odważniej wkracza do świata FF i w ogóle do branży muzycznej. Muszę przyznać, że ja wolałem eksperymenty z Sonic Highways niż pierwsze albumy Foo Fighters, które były cięższe i prostsze, ale dla mnie trochę zbyt… mało wyrafinowane (tak, wiem, to bardzo niepopularna opinia). Tu zespół zdecydowanie wraca do takiego nieco prostszego grania, choć nie da się ukryć, że robi to z perspektywy grupy dużo bardziej doświadczonej i nieco odważniejszej. Tak przynajmniej jest w pierwszej połowie płyty, bo już w połowie drugiej słyszymy trochę zmian, tak jakby grupa uznała, że miała tych kilka numerów na wejście w swój żywioł i teraz można już odetchnąć i pozwolić sobie na więcej. To oczywiście teoria nieco z przymrużeniem oka, bo bardzo wątpię, czy muzycy nagrywali utwory na to wydawnictwo w takiej kolejności, w jakiej je słyszymy. But Here We Are to płyta bardzo ważna, być może ważniejsza niż tylko zawarta na niej muzyka. A ta stoi na typowym na nich bardzo solidnym poziomie, momentami wzbijając się też znacznie wyżej. I to tych kilka wybijających się kompozycji zostanie w głowie na dłużej. Reszta jest po prostu tradycyjnie bardzo przyjemna.

 

Greta Van Fleet – Starcatcher

 

Miał być powrót do korzeni, bardziej surowy klimat. No nie wiem, czy faktycznie słychać to na nowym, trzecim dużym albumie grupy Greta Van Fleet. I w sumie – o jakie korzenie konkretnie chodzi? Bo jeśli o podrabianie Led Zeppelin, to trudno mówić o powrocie, skoro się nigdy do końca nie przestało tego robić. Nie mogę jednak powiedzieć, że młodzi muzycy ze stanu Michigan nie są dobrzy w tym, co robią. Fani klimatów przełomu lat 60. i 70. naprawdę mogą tu znaleźć sporo dla siebie. I oczywiście to nie tak, że słyszalne wpływy zaczynają się i kończą na Led Zeppelin, bo już poprzednio sporo słychać było choćby Rush. Jeśli chodzi o wizerunek, to mam wrażenie, że z kolei coraz więcej tu wczesnego Queen. No dobrze, taki mają pomysł. Albo się to akceptuje, albo nie. Trochę jak z wokalem Josha Kishki. Albo się te jego nieraz nieco irytujące zaśpiewy przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza, albo nigdy nie polubi się tego zespołu. Mam wrażenie, że na nowej płycie są dla mnie nieco mniej wkurzające niż na poprzednich. Może to kwestia pracy pożyczonego od Rival Sons Dave’a Cobba, który pomajstrował trochę przy efektach na wokalu?

Jest tu kilka naprawdę fajnych numerów, które wybijają się na tej płycie. Takim na pewno jest otwierające album w dobrym stylu Fate of the Faithful z niezwykle przyjemnym, vintage’owym brzmieniem klawiszy oraz zaśpiewam w refrenie, który ma szanse zostać w głowie. Sacred the Thread czy The Archer bujają przyjemnie na rockowo, a we Frozen Light jest coś, co sprawia, że lubię wracać do tego kawałka. Nie do końca rozumiem, o co chodzi z wrzuceniem nieco ponad minutowego, wyciszanego szybko Runway Blues, które brzmi jak coś, co zespół dopiero zaczął nagrywać i postanowił wrzucić zajawkę, nim całość być może ukaże się na kolejnej płycie. (Ktoś pamięta Seven Seas of Rhye?). Starcatcher to album, który zdecydowanie może się podobać. Warunek jest jeden – nie można mieć uczulenia na wokal Josha. To on będzie pewnie przez całą karierę zespołu polaryzował fanów w największym stopniu. Tu chyba nic się nie może zmienić. I mnie  przekonuje tylko w niektórych kompozycjach.

 

Last in Line – Jericho

 

Jericho to trzeci album ekipy weteranów, która startowała jako zespół muzyków z pierwszego, legendarnego składu Dio. Pewne (częściowo wymuszone) przetasowania sprawiły, że teraz ten pierwiastek Dio mamy tu jedynie w osobie Viviana Campbella i Vinniego Appice’a, ale niewątpliwie – choćby przez nazwę – Last in Line wciąż będą z dorobkiem Dio utożsamiani. Nie żeby bardzo od niego uciekali, ale też trudno powiedzieć, by na siłę chcieli nagrywać tylko w takim klimacie. Na Jericho nie słychać raczej kalek utworów wczesnej ery Dio, jeśli już to pewne pojedyncze motywy (np. początek House Party at the End of the World nie może chyba nie kojarzyć się z We Rock). Również wokalista Andrew Freeman nie usiłuje koniecznie podrabiać Ronniego – i całe szczęście. Dzięki temu możemy jednak mówić o w pełni autonomicznym muzycznym bycie, a nie jedynie nostalgicznej kopii drugiej kategorii.

Jericho to 12 numerów trwających 55 minut i w zasadzie każdy z nich to klasyczne granie hard n’ heavy, pełne gęstych, soczystych riffów gitarowych i solidnego łupnięcia perkusji. Vivian ma tu okazję pograć trochę mocnej, bo – nie oszukujmy się – w Def Leppard to raczej dość sporadycznie nagrywa coś równie ciężkiego, co z Last in Line. Oczywiście można mówić, że to wszystko już w historii rocka było – i to prawda. Nie znajdziemy na Jericho niczego nowego czy przełomowego. Te numery brzmią jednak dobrze, a od czasu do czasu trafi się jakiś kawałek – lub chociaż motyw – który skutecznie zostaje w głowie. Wyróżniam brzmiące bardzo klasycznie rockowo, ale przyjemne i wpadające w ucho, a przy tym ciężkie Ghost Town, Bastard Son, Burning Bridges z refrenem, który szybko zostaje w głowie, chwytliwe Story of My Life, czy wspomniane już House Party… Nikt za 30 lat nie napisze o tej płycie, że jest jedną z najlepszych lub najważniejszych w historii rocka, ba nawet w historii rocka XXI wieku, ale do samochodu czy na okazję podniesienia poziomu intensywności życia w senny dzień sprawdzi się naprawdę dobrze.

 

Metallica – 72 Seasons

 

Nie wiem, co najbardziej przeszkadza mi w ostatnich płytach Metalliki – ich długość czy to, że większość kompozycji na nich brzmi solidnie, ale kompletnie się nie wyróżnia? Ostatni naprawdę znakomity album tego zespołu wyszedł 32 lata temu, choć absolutnie nie należę do osób, które jadą równo po wszystkim, co wydali później. W zasadzie na każdym z kolejnych albumów jestem w stanie znaleźć coś dla siebie – czasem jest tego więcej, czasem mniej. I tak też jest w przypadku 72 Seasons, ale mimo wszystko wciąż pierwsze, co przychodzi mi do głowy w temacie tej płyty, to te same dwie kwestie – większość materiału brzmi podobnie i jest trudna do zapamiętania, a do tego płyta trwa 77 minut. W efekcie, mimo że od premiery albumu mijają już miesiące, w pamięci zostało mi niewiele. Na pewno wyjątkiem jest zamykający album najdłuższy utwór Metalliki – Inamorata. Ten akurat łatwo zapamiętać nie tylko dzięki jego długości, ale też nawiązaniom do My Friend of Misery z albumu Metallica. W Crown of Barbed Wire zespół nieco zwalnia i też nawiązuje klimatem do lat 90., co też sprawdza się całkiem dobrze. W głowie zostaje też kilka bardziej chwytliwych (o ile w przypadku takiej muzyki to dobre słowo) motywów z Shadows Follow, Lux Æterna czy If Darkness Had a Son. Niestety większość tego albumu zlewa się w jedno. To nie tak, że tego nie da się słuchać. Głowa chodzi, nóżka też, riffy są mocne, dynamiczne, treściwe… i wszystkie brzmią tak samo. W dodatku niespecjalnie różnią się od tych, które zespół prezentował na Death Magnetic czy Hardwired… to Self-Destruct.

Na Load i Reload (a właściwie to już nawet na „czarnym albumie”) zespół zrobił coś bardzo odważnego. Wymyślił się na nowo. Z jakim skutkiem? To już kwestia gustu poszczególnych słuchaczy. Jednym pójście w klimaty bardziej rockowe, w balladki, czy nawet country się spodobało, inni grupę skreślili. Tu mamy sytuację przeciwną. Metalliki po wydaniu 72 Seasons nikt raczej nie oskarży o to, że gra zbyt lekko, że brakuje na tej płycie ciężaru, dynamiki, pazura. Tyle że jest też cholernie przewidywalnie. A solidne, lecz przewidywalne granie z okazjonalnymi przebłyskami znacznie łatwiej przełknąć, jeśli płyta trwa 45 minut, a nie 77.

 

The Winery Dogs – III

 

Z supergrupą The Winery Dogs mam pewien problem. Tworzą ją trzej absolutnie fantastyczni muzycy, prawdziwi wirtuozi, jeśli chodzi o muzykę rockową. I nie jest to przykład supergrupy, która zbiera się raz, nie za bardzo do siebie pasuje, ale muzycy usiłują coś wykręcić ze swojego talentu i znanych nazwisk, ale dość szybko to wszystko się rozchodzi. Nie, tu mamy skład, który działa już razem od 11 lat, ma już na koncie trzy płyty, a muzycy tej formacji w dwuosobowych podgrupach w ramach innych składów współpracują ze sobą od kilkudziesięciu lat, więc nie ma mowy o braku zgrania. A jednak jakoś żadna z ich płyt nie potrafi mnie zachwycić. Dobrze mi się tych albumów słucha, bardzo przyjemnie słuchało się także tria na żywo w Warszawie w 2016 roku (choć koncert ten do końca życia będę pamiętał niestety z tragedii, która wydarzyła się kilka godzin po występie), a jednak to nie są płyty, które zostawałyby mi w głowie, nie wracam raczej do nich. I nie mam pojęcia czemu, bo gdy słucha się takich rzeczy jak Xanadu, to w zasadzie wszystko się tu zgadza. Jest przebojowość połączona z wirtuozer. I w zasadzie to samo można powiedzieć o wszystkich utworach na III. No, co poradzić? Mimo wszystko warto tej płyty posłuchać choćby właśnie po to, żeby przekonać się, że ciekawa muzyka może być znakomitym popisem technicznych umiejętności muzyków, a jednocześnie mieć jakiś walor komercyjno-przebojowy. To coś, co przez krótki moment na przełomie lat 80. i 90. nieźle uchwycił Malmsteen, zanim zupełnie zatracił się w popisach. Różnica polega na tym, że tam gwiazda była jedna, a wszystko inne było tłem. Tu mamy trzech równorzędnych wymiataczy i żaden z nich w miksie nie jest poszkodowany.

III to niemal 51 minut solidnego rockowego łomotu. Wysoki poziom dynamiki, kapitalne umiejętności techniczne całej trójki, bardzo dobry wokal Kotzena, który nieodparcie przypomina mi nieodżałowanego Chrisa Cornella, ale chyba brakuje mi trochę różnorodności – i to może być mój główny problem z tym albumem. W zasadzie pierwszą i ostatnią przerwą od tego utartego schematu jest przedostatni numer na płycie – Lorelei – w którym panowie nigdzie się nie spieszą, grają sobie na luzie i przyjemnie bujają. W Stars  natomiast jest jak najbardziej dynamicznie, ale zespół w końcu pozwala sobie na nieco więcej jeśli chodzi o  instrumentalną część, wydłużając ten numer do sześciu minut. Ten zabieg panowie powtarzają jeszcze tylko na sam koniec płyty, w zdecydowanie najdłuższym na niej The Red Wine, a chciałoby się więcej takich właśnie instrumentalnych wycieczek. Jeszcze z jeden czy dwa takie nieco inne od reszty kawałki gdzieś w pierwszej części albumu i mój odbiór byłby być może zupełnie inny, bo przecież dobrych utworów trochę tu mamy.

 

---
 
Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz Scand-all w środy o 18, a także na Bizoncjum zazwyczaj w drugą środęniedzielę miesiąca o 14.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca (oraz okazjonalnie w inne soboty) o 20 współprowadzę audycję Nie Dla Singli oraz prowadzę audycję Jeden Dwa Trzy w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.

 

2 komentarze:

  1. Dzięki, że dalej piszesz. Czytam!

    OdpowiedzUsuń
  2. I oczywiście to nie tak, że słyszalne wpływy zaczynają się i kończą na Led Zeppelin, bo już poprzednio sporo słychać było choćby Rush. Jeśli chodzi o wizerunek, to mam wrażenie, że z kolei coraz więcej tu wczesnego Queen.

    A to czasem nie tak, że zarówno wczesny Rush, jak i wczesny Queen, byli pod wyraźnym wpływem Led Zeppelin i właśnie z tego faktu wynika podobieństwo?

    OdpowiedzUsuń