czwartek, 29 czerwca 2017

Samsara Blues Experiment - One with the Universe [2017]



Mój romans z niemiecką grupą Samsara Blues Experiment naznaczony jest wzlotami i upadkami. No dobrze, w zasadzie to jednym wzlotem i jednym upadkiem. Poznałem ich muzykę kilka lat temu, przesłuchałem parę numerów z pierwszych płyt i spodobało mi się to, co usłyszałem. Byłem bardzo zadowolony, kiedy okazało się, że będą grali na Red Smoke Festival w Pleszewie – imprezie, z kapitalnym klimatem, gdzie tego typu zespoły, grające w rejonach stoner/doom/psych czują się świetnie. Tyle że sam występ niestety był dla mnie lekkim rozczarowaniem i nie do końca potrafię stwierdzić czemu. Być może zagrali dla mnie trochę zbyt ciężko, może zaważyła bardzo kiepska pogoda, a może po prostu byłem już zmęczony po całym dniu koncertowania i hmm „kontaktów towarzyskich”. W każdym razie efekt był taki, że wymęczyłem się trochę i głównie właśnie to zmęczenie pamiętam z tamtego występu, choć starałem się mocno wbić w klimat muzyki płynącej ze sceny. Tymczasem grupa zapowiedziała na ten rok premierę nowej płyty i mimo wszystko ucieszyłem się, pamiętając, że przecież bez względu na wrażenia z jedynego koncertowego spotkania z SBE, studyjnie od początku mi się podobali. I tym samym przechodzimy z tej krótkiej historyjki do płyty One with the Universe – czwartego studyjnego krążka Samsara Blues Experiment.

Trochę kazali na tę płytę czekać, bo poprzedniczka – Waiting for the Flood – ukazała się w listopadzie 2013 roku. W międzyczasie doszło do roszady w składzie (basista odszedł z grupy, choć wciąż współpracuje z nią przy produkcji nagrań, zaś dotychczasowy drugi gitarzysta został basistą), zespół z kwartetu stał się triem, w dodatku przez jakiś czas formacja była w stanie lekkiego uśpienia. Nic to jednak – One with the Universe to 47 minut bardzo dobrego psychodelicznego łojenia, podzielonego na pięć numerów. Zaczyna się niby spokojnie, bo początek utworu Vipassana dość łagodnie wprowadza nas w kosmiczny świat SBE. Tu jakieś fale, szum wiatru, mocny, wyrazisty rytm perkusyjny, ale doprawiony dość oszczędnymi brzmieniami gitary i tłem klawiszowym. Wejście na wyższe obroty nie zajmuje jednak panom zbyt wiele czasu. Już w trzeciej minucie zaczynają rzucać mocniejszym mięchem, choć bardzo sprawnie przeplatają te intensywniejsze fragmenty motywami spokojniejszymi, dzięki czemu jest czas na złapanie oddechu. Kapitalnie sprawdza się też syntezatorowe solo w połowie kompozycji. Klimat mocnego młócenia, tym razem już w instrumentalnym wydaniu (pomijając mówione wstawki z zewnątrz), panowie kontynuują w Sad Guru Returns, choć i tu po pięciu minutach gęstej gitarowej riffo-jazdy zespół przechodzi na chwilę do wagi średniej, głównie po to, żeby za moment rozkręcać się od nowa i ponownie depnąć mocniej w ostatnich dwóch minutach. Zwróćcie uwagę na detale – pod sam koniec obłędnie brzmi syntezatorowe „zło” w tle.

Po niemal dwudziestu minutach w większości jednak mocno intensywnej stonerowo-psychodelicznej jazdy zespół funduje nam zmianę klimatu w zdecydowanie najkrótszej, bo sześciominutowej kompozycji – Glorious Daze. Jest dużo spokojniej (zgodnie zresztą z tytułem), bardziej medytacyjnie, gdzieś w tle przebijają się elementy muzyki azjatyckiej, choć ponownie mocno zaznaczony rytm perkusyjny sprawia, że mimo tego „odlotowego” klimatu mamy tu także sporo dynamiki. I znowu świetny pomysł z solówką, tym razem na organach – wprowadza ona sporo świeżości w aranżację i przenosi nas z dalekiego wschodu w klimaty hardrockowe, choć ten posmak orientu do samego końca utworu będzie się jeszcze pojawiał. Zaraz po najkrótszej kompozycji na płycie mamy numer najdłuższy – piętnastominutowy kawałek tytułowy. I znowu nieco inne podejście. Trochę bliżej zespołowi do tradycji intensywnego, klimatycznego rocka progresywnego, choć nastawionego zdecydowanie bardziej na moc i hipnozę niż na ozdobniki muzyczne. Kapitalnie całością steruje bas, a gitara i dołączające do niej po jakimś czasie syntezatory tworzą absolutnie fantastyczny, nieco mroczny i tajemniczy klimat. Po niespełna dziewięciu minutach pojawia się wokal, co też jest dobrym zabiegiem, bo łamie schemat kolejnych czysto instrumentalnych sekwencji. Gdy na liczniku króluje już dwucyfrówka przekonujemy się także, że człon „blues” w nazwie grupy nie jest tak zupełnie od czapy. Końcówka to już łojenie na całego – całe spektrum samsarowych odcieni w jednym numerze. Na deser jeszcze jeden „krótszy” kawałek – niespełna ośmiominutowe Eastern Sun & Western Moon, które zabiera nas w rejony wschodnie, łącząc progresywne motywy z orientalną psychodelią. Spory udział w tworzeniu klimatu mają tu organy, które momentami wysuwają się dość mocno do przodu. Niby fragmentami jest ciężko i niemal przytłaczająco, ale czy aby tak daleko w tych z kolei nieco lżejszych motywach do klimatów choćby Vanilla Fudge czy nawet wczesnego Deep Purple?

Pisanie, że wrócili do żywych, byłoby zapewne nadużyciem, bo przecież oficjalnie grupa nigdy się nie rozpadła, ale na pewno wielu fanom ulżyło, że jednak Samsara Blues Experiment dalej istnieje i ma zamiar wciąż czarować nowymi kompozycjami. Nagrali płytę, na której sprawnie wyważyli ciężar z klimatem oraz brzmienia gitarowe z organowo-syntezatorowymi. Wokale pojawiają się na One with the Universe sporadycznie, co pozwala skupić się na kolejnych warstwach instrumentalnych, ale jednocześnie od czasu do czasu – jak już się pojawią – stanowią pewnego rodzaju urozmaicenie potrzebne w przypadku takiej jednak niekoniecznie łatwej w odbiorze muzyki. Zwracam też uwagę na bardzo dobre brzmienie płyty. Zespoły z działki psychodeliczno-stonerowej często idą w minimalizm produkcyjny, czego efektem jest mocno garażowe brzmienie, przez które zanika część muzycznych walorów kompozycji. Tu wszystko brzmi jak trzeba, dzięki czemu możemy przy każdym kolejnym odsłuchu odkrywać w aranżacjach coś nowego. Formacja po raz kolejny nie zawiodła studyjnie, a ja po tak udanym albumie mam coraz większą ochotę na koncertowe starcie numer dwa, bo jestem jeszcze bardziej skłonny wcześniejsze niepowodzenie w kontakcie „na żywo” złożyć na karb mojego zmęczenia i niekorzystnego biometu.


1. Vipassana (10:43)
2. Sad Guru Returns (7:55)
3. Glorious Daze (6:01)
4. One with the Universe (15:02)
5. Eastern Sun & Western Moon (7:37)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Bardzo cenię sobie niemiecką muzykę klasyczną, nawet w jazzie bywają fantastyczni, taki Bruninghaus mnie oczarował razem z Garbarkiem ale rock to oni grają tak, że jak się tego słucha, to ma się ochotę najechać Węgry ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie jestem przesadnym fanem niemieckiego rocka czy metalu, zwlaszcza hard/heavy, bo jest dla mnie zbyt kwadratowe, ale akurat samsara tak nie brzmi wedlug mnie, no i chocby zodiac grał kapitalnie i zupelnie nie niemiecko :D

      Usuń
  2. No właśnie, brzmienie to oni mają jak najbardziej O.K. tylko grają - Zodiac z perkusistą ziomkostwa śląskiego, Samsara ma lepszego, ale gra tocząc sześciany, no co ja poradzę...
    Samo brzmienie to zbyt mało, wymagam trochę więcej.

    OdpowiedzUsuń