Moonbow to nazwa, która jeszcze
do niedawna nie mówiła mi absolutnie nic, tymczasem okazuje się, że jest to
formacja składająca się z muzyków, którzy swoje już zrobili wcześniej w innych
zespołach i absolutnie nie są nowicjuszami. Wystarczy wspomnieć grupy takie jak
Valley of the Sun czy The Afghan Whigs. Być może okładka nowej płyty tego
zespołu, War Bear, niebezpiecznie
zbliża się do granicy oddzielającej „fajny klimat” od kiczu, ale kiedy już
album włączymy, okazuje się, że muzycznego kiczu absolutnie tu nie znajdziemy.
A co w takim razie znajdziemy? Mnóstwo świetnego gitarowego łojenia, rasowy głęboki
wokal i sekcję, która kapitalnie napędza wszystkie numery.
Mój odbiór tego albumu byłby
pewnie trochę inny, gdybym przed napisaniem tego tekstu nie postanowił poznać
wcześniejszych albumów Moonbow. Napisałbym, że grupa kapitalnie oddaje ducha
ciężkiego rocka lat 90. i miałbym czyste sumienie. Problem w tym, że na płytach
poprzednich (przede wszystkim na drugiej – Volto
del Demone z 2015 roku) ten klimat brudnego, nieco depresyjnego rocka był
świetnie łączony z elementami… folkowymi. Serio. Tu te elementy zostały w
zasadzie ograniczone do zakończenia utworu tytułowego oraz także do samej
końcówki The Road – i przyznam, że
trochę mnie to uwiera, bo wolałbym, żeby były bardziej wyeksponowane. Z drugiej
strony świadczy to o tym, że grupa nie zamierza nagrywać wszystkich płyt pod
jeden schemat, a to też niewątpliwie można panom muzykom zapisać na plus, więc
niech im będzie. W każdym razie po tych folkowych zakończeniach wspomnianych
dwóch kompozycji można sobie wyobrazić jak brzmiałyby, gdyby trafiły na
poprzednią płytę formacji. A wracając do tych lat 90. – skojarzenia z jednej
strony z Soundgarden czy Alice in Chains, a z drugiej z Fu Manchu, Down czy
Kyuss nasuwają się dość naturalnie. Z tym ostatnim zespołem zresztą są
najbardziej uzasadnione, choćby dlatego, że lider Kyuss – John Garcia – pojawił
się gościnnie w numerze California King
(nie był to zresztą pierwszy jego występ na płycie Moonbow, a w przeszłości
grał też w jednej grupie z perkusistą Steve’em Earle’em).
Panowie zaczynają mocno i
dynamicznie i tak w zasadzie zostaje przez większość z 43 minut trwania tego
albumu. Sposób śpiewania wokalisty – podobno także mistrza w jeździe na
BMX-ach, Matta Bischoffa – mocno podchodzi mi pod Chrisa Cornella, choć
bardziej z powodu melodii wokalu i artykulacji niż samej barwy głosu. Muzycznie
także sporo tu ze sceny Seattle, choć dużo także z desert rocka czy
kalifornijskiego stonera. Po mocnym początku w postaci numerów War Bear, Sword in the Storm i krótkiego Drinkin’
Alone (słusznie – samemu nie można pić zbyt długo), zespół nieco zwalnia. Bloodwash rozpoczyna się spokojnie i
choć później muzycy dokładają ciężaru, to tym razem nie szarżują z tempem ani
dynamiką, tworzą za to bardzo udanie dość posępny, lekko przytłaczający klimat,
który jednak sprawnie udało się połączyć z dobrą melodią. Death of Giants kontynuuje poruszanie się w podobnych rejonach, ale
już w Alone Eyes Roam zespół wchodzi
kapitalnie rozruszany przez motyw perkusyjno-basowy, który dominuje w całym
numerze, wzmacniany oczywiście kiedy trzeba solidnym gitarowym mięchem. Tempo
podkręca jeszcze bardziej wspomniany już Król
Kalifornii z gościnnym udziałem Johna Garcii. To wymarzony wręcz kandydat
na nagranie singlowe, bo jak żaden inny numer ma potencjał, żeby przyjąć się w
stacjach grających mocnego rocka – jest krótki, dynamiczny i ma cholernie
chwytliwy refren.
Może i trochę mi brakuje na tej
płycie większego udziału tych folkowych elementów, które zdominowały krążek
poprzedni, może także z jednego więcej spokojnego, bardziej klimatycznego numeru,
ale tak naprawdę trzeciej płyty zespołu Moonbow słucha się naprawdę z
przyjemnością. To cholernie dobre, rasowe heavyrockowe granie w amerykańskim
stylu. Jest ciężko, trochę mrocznie, ponuro, czasami hipnotycznie, a przede
wszystkim bardzo spójnie i zawodowo. Moonbow to zdecydowanie zespół, który
zasługuje na dużo większą uwagę i rozpoznawalność. Kto wie, może płyta War Bear okaże się dla nich przełomem? W
końcu panowie wiedzą jak odnosić sukcesy na mniejszą lub większą skalę, bo już
to przerabiali ze swoimi wcześniejszymi zespołami. Życzę im powodzenia, bo War Bear to bardzo przyjemna
niespodzianka.
1. War Bear (4:50)
2. Sword in the Storm (4:11)
3. Drinkin' Alone (2:20)
4. Bloodwash (5:38)
5. Death of Giants (3:28)
6. Alone Eyes Roam (4:40)
7. California King (3:18)
8. The Road (5:11)
9. Son of Moses (4:31)
10. Towards the Sun (5:15)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz