Do posłuchania płyty Hasta la Victoria skłoniła mnie
kapitalna, bardzo klimatyczna okładka tego albumu. Nie znałem wcześniej
formacji The Myrrors, choć zespół z Arizony ma już na koncie kilka krążków i
panowie na pewno nowicjuszami nie są. Po raz kolejny okazało się, że jeśli
okładka zwraca moją uwagę tak bardzo, że postanawiam słuchać w ciemno płyty
kompletnie nieznanej mi formacji, to i sama muzyka ma wszelkie szanse mnie
oczarować. Oczarowała, o rany, oczarowała! Na Hasta la Victoria jest absolutnie wszystko, czego szukam w muzyce z
pogranicza psychodelii i brzmień folkowych. Ale może po kolei…
Na Hasta la Victoria znajdziemy 37 minut muzyki podzielonej na pięć
utworów. Niby czas trwania nie za długi, ale chyba idealny, by złapać klimat
płyty. Jedna ważna rzecz na starcie – to nie jest płyta rockowa. Jeśli
oczekujecie gitarowych riffów, basowych pochodów, nośnych refrenów –
uciekajcie. Ale jeśli jesteście otwarci także na inne klimaty, nieco
trudniejsze w odbiorze, to gorąco zapraszam dalej. Muzyka, którą tu
odnajdziemy, hipnotyzuje, przenosi słuchacza w czasie i przestrzeni, sprawia,
że uwalniają się ogromne pokłady emocji. Oczywiście nie jest tak, że zupełnie
nie znajdziemy tu elementów rockowych – w końcu szkielet niektórych kompozycji
jak najbardziej oparty jest na psychodelicznym rocku. Ale całość odpływa w tak
różne rejony, że jest to tylko jeden z elementów brzmienia. Płytę spinają dwie
długie kompozycje – dziesięciominutowa Organ
Mantra oraz czternastominutowy utwór tytułowy. Obie oparte są na
powtarzalności motywów, na narastaniu intensywności brzmienia. W obu także z
każdym kolejnym odsłuchem będziemy odkrywali coś nowego – na drugim, trzecim,
czasem nawet czwartym planie. Wokali na całym albumie jest bardzo niewiele i są
one zawsze mocno przetworzone i umieszczone gdzieś z tyłu, dzięki czemu nie
przeszkadzają w delektowaniu się aranżacjami, a w tych jest co odkrywać. Obok
bardziej tradycyjnego instrumentarium rockowego znajdziemy tu mnóstwo
instrumentów kojarzących się z muzyką Bliskiego Wschodu czy basenu Morza
Śródziemnego, a także saksofony, flet czy skrzypce. Wspominałem o tych
rockowych elementach i one są wyczuwalne zwłaszcza właśnie w tych dwóch
najdłuższych utworach. Mocny rytm, zapętlone motywy, spotkanie psychodelicznego
jamu z folkowymi czy nawet jazzowymi brzmieniami.
Inną twarz grupa pokazuje w
pozostałych trzech, znacznie krótszych, numerach. Somos la Resistencia – najkrótszy kawałek na płycie – jest niemal
przebojowe ze swoim wpadającym w ucho, orientalizującym motywem przewodnim i
dość dynamicznym rytmem. Kapitalny „jazgot” dokładają do tego wszystkiego dęciaki.
Pozostałe dwa numery są dużo spokojniejsze. Tea
House Music to najodważniejsze zapuszczenie się muzyków w klimaty folkowe.
Nietrudno wyobrazić sobie podczas odsłuchu tej kompozycji, że przenieśliśmy się
w odległe czasy w równie odległe zakątki Bliskiego Wschodu. Zespołowi udało się
wyczarować absolutnie magiczny klimat dzięki przemyślanej aranżacji i luźnej
strukturze utworu. To zdecydowanie mój ulubiony fragment tej płyty – piękny,
bajeczny, pozwalający z łatwością odpłynąć przy niezwykle klimatycznych
dźwiękach. El Aleph to
najspokojniejszy utwór na płycie, znowu utrzymany zdecydowanie w klimatach muzyki
Bliskiego Wschodu czy wschodnich i południowych wybrzeży Morza Śródziemnego. Trudno
w zasadzie dostrzec tu tradycyjną „piosenkową” strukturę – to raczej niezwykle
klimatyczny, dłuższy wstęp do omawianego już wcześniej utworu tytułowego, który
płytę zamyka.
Hasta la Victoria to płyta absolutnie magiczna. To jest właśnie ten
typ niespodzianek, które najbardziej lubię – trafiam na zespół, o którego
istnieniu do tej pory nie miałem pojęcia, i okazuje się, że goście wydają
album, który zachwyca mnie od pierwszej do ostatniej sekundy. To muzyka
wysmakowana, subtelna, przemyślana, fantastycznie zaaranżowana i przesiąknięta
absolutnie powalającym klimatem. A że nie do końca rockowa? A czy to ma jakieś
znaczenie? Zachwycili mnie tym albumem, nie mogę się od niego uwolnić już od
ładnych kilku dni. To będzie ścisła czołówka mojej listy ulubionych płyt roku
2017 – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
1. Organ Mantra (10:01)
2. Somos la Resistencia (3:02)
3. Tea House Music (6:31)
4. El Aleph (3:13)
5. Hasta la Victoria (14:10)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Och, jak ja lubię takie niespodzianki...
OdpowiedzUsuńChyba jestem uzależniony od nowej muzyki, starej owszem jeszcze słucham, ale coraz mniej. A jak trafię na coś takiego jak Ty, radocha jest niesamowita. Dziś posłucham tej płyty, już mi ślinka cieknie ;-)
powtórzę się, ale płyta mnie wciągnęła jak ruchome piaski... z psychodelicznymi dźwiękami u mnie jest tak, że albo mnie kupują od razu, albo zwyczajnie męczą... tym razem mnie pozamiatało od pierwszych 20 sekund, piszczałki, orientalizmy, dęciaki i inne cuda na kiju i bez sprawiły, że popadłam w trans do tego stopnia, że po pierwszym odsłuchu,kiedy nastała cisza pojawiło się w głowie jedno słowo... mało! i zdziwienie, że to już koniec... i mimo wrażenia, że nazwa zespołu, jego pochodzenie, język, klimat brzmień są zupełnie z sobą sprzeczne dalej mnie ona wciąga...jak układanie niewiarygodnie pasujących do siebie puzzli, które za trefla nie powinny pasować :) z pewnością znajdzie się w moim top 10 na ten rok, pod warunkiem, że nie zapomnę nazwy.... ale w tym to już Twoja głowa, żebym nie zapomniała ;)
OdpowiedzUsuńTo jest piękne, że trafiam na tę stronę dzięki The Myrrors (wrzucili link u siebie). Ze swojej strony polecam zagłębić się w resztę dyskografii tej kapeli, a ja zaczynam buszowanie po tym arcyciekawym blogu ;)
OdpowiedzUsuńmiło mi :) miłej lektury w takim razie :)
UsuńNo więc nie tylko Bliski Wschód, bo słychać też silne wpływy indyjskie. Ostinato w roli głównej, tak, ale skoro króluje w muzyce świata, to sztuka polega na motywach, tematach, frazie, artykulacji, że instrumentarium pominę. Tu ewidentnie gra derwisz, więc gra swoje. No i dobrze mu to wychodzi, a trójeczka jest rzeczywiście mniam, mniam :-)
OdpowiedzUsuńDorwałem ich jedynkę - po tej płycie nie warta uwagi.