piątek, 14 lipca 2017

The Myrrors - Hasta la Victoria [2017]



Do posłuchania płyty Hasta la Victoria skłoniła mnie kapitalna, bardzo klimatyczna okładka tego albumu. Nie znałem wcześniej formacji The Myrrors, choć zespół z Arizony ma już na koncie kilka krążków i panowie na pewno nowicjuszami nie są. Po raz kolejny okazało się, że jeśli okładka zwraca moją uwagę tak bardzo, że postanawiam słuchać w ciemno płyty kompletnie nieznanej mi formacji, to i sama muzyka ma wszelkie szanse mnie oczarować. Oczarowała, o rany, oczarowała! Na Hasta la Victoria jest absolutnie wszystko, czego szukam w muzyce z pogranicza psychodelii i brzmień folkowych. Ale może po kolei…

Na Hasta la Victoria znajdziemy 37 minut muzyki podzielonej na pięć utworów. Niby czas trwania nie za długi, ale chyba idealny, by złapać klimat płyty. Jedna ważna rzecz na starcie – to nie jest płyta rockowa. Jeśli oczekujecie gitarowych riffów, basowych pochodów, nośnych refrenów – uciekajcie. Ale jeśli jesteście otwarci także na inne klimaty, nieco trudniejsze w odbiorze, to gorąco zapraszam dalej. Muzyka, którą tu odnajdziemy, hipnotyzuje, przenosi słuchacza w czasie i przestrzeni, sprawia, że uwalniają się ogromne pokłady emocji. Oczywiście nie jest tak, że zupełnie nie znajdziemy tu elementów rockowych – w końcu szkielet niektórych kompozycji jak najbardziej oparty jest na psychodelicznym rocku. Ale całość odpływa w tak różne rejony, że jest to tylko jeden z elementów brzmienia. Płytę spinają dwie długie kompozycje – dziesięciominutowa Organ Mantra oraz czternastominutowy utwór tytułowy. Obie oparte są na powtarzalności motywów, na narastaniu intensywności brzmienia. W obu także z każdym kolejnym odsłuchem będziemy odkrywali coś nowego – na drugim, trzecim, czasem nawet czwartym planie. Wokali na całym albumie jest bardzo niewiele i są one zawsze mocno przetworzone i umieszczone gdzieś z tyłu, dzięki czemu nie przeszkadzają w delektowaniu się aranżacjami, a w tych jest co odkrywać. Obok bardziej tradycyjnego instrumentarium rockowego znajdziemy tu mnóstwo instrumentów kojarzących się z muzyką Bliskiego Wschodu czy basenu Morza Śródziemnego, a także saksofony, flet czy skrzypce. Wspominałem o tych rockowych elementach i one są wyczuwalne zwłaszcza właśnie w tych dwóch najdłuższych utworach. Mocny rytm, zapętlone motywy, spotkanie psychodelicznego jamu z folkowymi czy nawet jazzowymi brzmieniami.

Inną twarz grupa pokazuje w pozostałych trzech, znacznie krótszych, numerach. Somos la Resistencia – najkrótszy kawałek na płycie – jest niemal przebojowe ze swoim wpadającym w ucho, orientalizującym motywem przewodnim i dość dynamicznym rytmem. Kapitalny „jazgot” dokładają do tego wszystkiego dęciaki. Pozostałe dwa numery są dużo spokojniejsze. Tea House Music to najodważniejsze zapuszczenie się muzyków w klimaty folkowe. Nietrudno wyobrazić sobie podczas odsłuchu tej kompozycji, że przenieśliśmy się w odległe czasy w równie odległe zakątki Bliskiego Wschodu. Zespołowi udało się wyczarować absolutnie magiczny klimat dzięki przemyślanej aranżacji i luźnej strukturze utworu. To zdecydowanie mój ulubiony fragment tej płyty – piękny, bajeczny, pozwalający z łatwością odpłynąć przy niezwykle klimatycznych dźwiękach. El Aleph to najspokojniejszy utwór na płycie, znowu utrzymany zdecydowanie w klimatach muzyki Bliskiego Wschodu czy wschodnich i południowych wybrzeży Morza Śródziemnego. Trudno w zasadzie dostrzec tu tradycyjną „piosenkową” strukturę – to raczej niezwykle klimatyczny, dłuższy wstęp do omawianego już wcześniej utworu tytułowego, który płytę zamyka.

Hasta la Victoria to płyta absolutnie magiczna. To jest właśnie ten typ niespodzianek, które najbardziej lubię – trafiam na zespół, o którego istnieniu do tej pory nie miałem pojęcia, i okazuje się, że goście wydają album, który zachwyca mnie od pierwszej do ostatniej sekundy. To muzyka wysmakowana, subtelna, przemyślana, fantastycznie zaaranżowana i przesiąknięta absolutnie powalającym klimatem. A że nie do końca rockowa? A czy to ma jakieś znaczenie? Zachwycili mnie tym albumem, nie mogę się od niego uwolnić już od ładnych kilku dni. To będzie ścisła czołówka mojej listy ulubionych płyt roku 2017 – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.


1. Organ Mantra (10:01)
2. Somos la Resistencia (3:02)
3. Tea House Music (6:31)
4. El Aleph (3:13)
5. Hasta la Victoria (14:10)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

5 komentarzy:

  1. Och, jak ja lubię takie niespodzianki...
    Chyba jestem uzależniony od nowej muzyki, starej owszem jeszcze słucham, ale coraz mniej. A jak trafię na coś takiego jak Ty, radocha jest niesamowita. Dziś posłucham tej płyty, już mi ślinka cieknie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. powtórzę się, ale płyta mnie wciągnęła jak ruchome piaski... z psychodelicznymi dźwiękami u mnie jest tak, że albo mnie kupują od razu, albo zwyczajnie męczą... tym razem mnie pozamiatało od pierwszych 20 sekund, piszczałki, orientalizmy, dęciaki i inne cuda na kiju i bez sprawiły, że popadłam w trans do tego stopnia, że po pierwszym odsłuchu,kiedy nastała cisza pojawiło się w głowie jedno słowo... mało! i zdziwienie, że to już koniec... i mimo wrażenia, że nazwa zespołu, jego pochodzenie, język, klimat brzmień są zupełnie z sobą sprzeczne dalej mnie ona wciąga...jak układanie niewiarygodnie pasujących do siebie puzzli, które za trefla nie powinny pasować :) z pewnością znajdzie się w moim top 10 na ten rok, pod warunkiem, że nie zapomnę nazwy.... ale w tym to już Twoja głowa, żebym nie zapomniała ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. To jest piękne, że trafiam na tę stronę dzięki The Myrrors (wrzucili link u siebie). Ze swojej strony polecam zagłębić się w resztę dyskografii tej kapeli, a ja zaczynam buszowanie po tym arcyciekawym blogu ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. No więc nie tylko Bliski Wschód, bo słychać też silne wpływy indyjskie. Ostinato w roli głównej, tak, ale skoro króluje w muzyce świata, to sztuka polega na motywach, tematach, frazie, artykulacji, że instrumentarium pominę. Tu ewidentnie gra derwisz, więc gra swoje. No i dobrze mu to wychodzi, a trójeczka jest rzeczywiście mniam, mniam :-)
    Dorwałem ich jedynkę - po tej płycie nie warta uwagi.

    OdpowiedzUsuń