To już nie „młodzi zdolni” albo „obiecujący
z potencjałem”. Warszawski Weedpecker to doświadczona, zaprawiona w bojach
formacja, która cieszy się coraz większym szacuneczkiem na psychostonerowej
dzielni. Zapraszają ich na zacne festiwale, dają możliwość występów ze sporymi
w tej muzycznej działce grupami, z zachwytem wypowiadają się o nich fani
ciężkiej psychodelii z całego świata – to już nie pilnie strzeżona tajemnica
polskiego muzycznego podziemia, ale naprawdę robiący duże wrażenie zespół.
Wydana w 2015 roku płyta II
zgruzowała i zwalcowała mnie przy odsłuchu. Oczekiwania w przypadku albumu
numer III musiały być zatem dość
spore, choć efekt tym razem jest nieco inny.
Muzyka stonerowa czy
psychodeliczna potrafi być absolutnie genialna i wywoływać w organizmie cudowne
reakcje nawet bez wspomagania ziołowego lub chemicznego (co kto woli). Niestety
potrafi też być cholernie monotonna, jeśli pomysły muzyków kończą się na tym,
żeby napieprzać dwa akordy przez 10 minut ze zmiennym natężeniem dźwięku.
Różnorodność i otwartość na często odległe od siebie wpływy to klucz do
robienia tego z głową. To, że Weedpecker gra z głową, wiadomo było już po
premierze poprzednich płyt. „Trójka” pokazuje, że ta głowa wciąż jest na
miejscu, ale zespół w miejscu z pewnością nie stoi. Pierwsze moje wrażenie po
przesłuchaniu całości było takie, że III
to najlżejsza i najbardziej przestrzenna brzmieniowo płyta tej grupy. Nie myślcie
sobie jednak, że jest łatwo, miło i przyjemnie.
Molecule, które album rozpoczyna, może i startuje lekko i kosmicznie,
ale jak w połowie pieprznęli, to aż mnie ciarki przeszły. Ale tu słychać przede
wszystkim melodię. Ten numer niemal kołysze, a to przy takim ciężarze i
intensywności nie jest łatwe. Oczywiście większość utworów potrzebuje nieco
czasu, żeby wejść na pełne obroty. Płyta tradycyjnie trwa niecałe trzy
kwadranse, ale składa się tylko z pięciu kompozycji, więc łatwo policzyć, że
ani przerywników, ani szybkich, mocarnych strzałów w pysk tu nie będzie. Embrace to kolejne zaskoczenie –
poprzednia płyta miała wiele muzycznych oblicz, ale to jest coś nowego.
Niesamowita lekkość połączona z dynamiką – może trochę w stylu Motorpsycho. Po
jakimś czasie wchodzi ciężka gitara i całość nabiera zupełnie nowego wymiaru,
ale wciąż pozostaje polot i łatwość, z jaką te dźwięki do mnie trafiają. Mimo ciężaru
i gęstości zupełnie nie czuję się przytłoczony tym utworem. Podwójna gitara w
połowie sprawdza się wyśmienicie, a kwaśna floydowa końcówka zachwyciła mnie,
choć ucięto ją chyba trochę zbyt szybko. W najkrótszym na płycie Liquid Sky panowie od razu przechodzą do
mocnego, ale melodyjnego łojenia, jednak najciekawiej jest po kilku minutach,
gdy muzycy zaczynają uskuteczniać coś na wzór psychodelicznego funky.
Co zaskakujące, cholernie
chwytliwy jest długimi fragmentami także najdłuższy numer na płycie – From Mars to Mercury. Gitary łoją aż
miło, sekcja nie pozostaje w tyle, wokal też bardzo udanie wtapia się w resztę,
choć nie ma go – podobnie jak i na całej płycie – zbyt dużo. Trudno nawet
zauważyć, kiedy te ponad dziesięć minut mija. W ramach wyciszenia po
intensywnych doznaniach z poprzedniego numeru kompozycja Lazy Boy and the Temple of Wonders znowu oferuje spokój,
wyciszenie, wczesno-floydową sielskość. A potem, w drugiej połowie, przyciskają
trochę mocniej i znowu powalają kapitalnym, pełnym polotu motywem gitarowym,
choć sama końcówka ponownie należy do dźwięków spokojniejszych, odprężających,
przenoszących słuchacza w stan absolutnego rozluźnienia.
Przy poprzedniej płycie pisałem z
jednej strony o ciężkich, smolistych riffach, które fundowały darmowy masaż
jelit i prostaty, z drugiej o pewnych śladach brudnego klimatu Alice in Chains
w spokojniejszych, mroczniejszych kompozycjach. Na III nie słyszę ani jednego, ani drugiego. Jest za to dużo
przestrzeni, wolności, lekkości i dynamiki. Tym razem zamiast w kierunku
Seattle, moje skojarzenia idą w stronę Skandynawii, bo przy odsłuchu
najczęściej przychodziły mi do głowy formacje Motorpsycho i Anekdoten (ta
pierwsza zdecydowanie częściej), ale absolutnie nie chodzi tu o kopiowanie i
jakieś mocne nawiązania – to raczej bardzo ogólne skojarzenia, które mogą
naprowadzić osoby znające te zespoły na właściwe tory oczekiwań przed pierwszym
odsłuchem. To jednak tylko pewne odnośniki. Najważniejsze w tym wszystkim jest
to, że Weedpecker jest po prostu bardzo dobrym, wzorowo rozwijającym się zespołem.
Z płyty na płytę coraz dojrzalszym, oferującym coraz więcej, zachwycającym
coraz bardziej. Poprzeczka idzie znowu wyżej, ale mam wrażenie, że nie będzie
to najmniejszym problemem. Mogę się założyć o każdą sumę, że pod koniec roku
niewiele będzie list najlepszych płyt ostatnich 12 miesięcy na portalach zajmujących
się szeroko pojętą psychodelią, które nie będą zawierały tej pozycji. Brawo – „produkt”
światowej klasy.
1. Molecule (7:05)
2. Embrace (8:59)
3. Liquid Sky (6:33)
4. From Mars to Mercury (10:36)
5. Lazy Boy and the Temple of Wonders (8:50)
Płytę można odsłuchać na profilu zespołu w serwisie Bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Kiedyś to człowiek jednak był głupi... Piję do tego, że przerażały mnie wielominutowe albumy z niewielką ilością utworów. Po latach okazało się, że nawet Agusa mi nie straszna. A Weedpecker, owszem, rozwija się i to słychać. Bardzo przyjemny album.
OdpowiedzUsuńZ rodzimego podworka kapitalny nowy album ORTALION!tytuł "O2" na winylach tez i owszem.Kupiony pomaranczowy
OdpowiedzUsuń