Opeth to jeden z tych zespołów,
które zawsze będą wzbudzały ostre dyskusje przy okazji premiery kolejnych płyt.
Choćby nie wiem, co robili, zawsze będzie spore grono niezadowolonych. Bo albo
nie grają już tak jak na pierwszych płytach, albo nie grają już tak jak na
ostatnich płytach, albo… No zawsze, kurwa, coś – jak w sławnym filmiku z muchą
z internetowej prehistorii. Lider zespołu – Mikael Åkerfeldt – ma zdaje się na
to wszystko mocno… no, że spływa po nim. To zresztą gość obdarzony ogromnym,
mocno (auto)ironicznym poczuciem humoru, co niewątpliwie pomaga mu w zachowaniu
odpowiedniego dystansu. Zespół maszeruje więc dalej, nie przejmując się
narzekaniami. I tak domaszerował do płyty numer 13 – In Cauda Venenum.
Album ukazał się w dwóch wersjach
językowych – szwedzkiej i angielskiej. Tak wyszło, że znacznie częściej sięgam
po tę szwedzką. Dlaczego? Chyba jakoś klimat tej płyty lepiej pasuje mi do
brzmienia tego właśnie języka, choć przecież kompletnie nic wtedy nie rozumiem.
Nie przeszkadza mi to. Ogólny wydźwięk tekstów mogę poznać, czytając ich angielskie
wersje – słuchać wolę szwedzkich. Czy jest to album, który może się bić o
czołówkę listy moich ulubionych płyt Opeth? No cóż, to niełatwe zadanie. Damnation to jeden z moich albumów
wszech czasów, zaś Watershed cenię niemal
równie mocno. Wychodzi więc na to, że tu raczej In Cauda Venenum konkurencji nie będzie stanowiło. Nie wiem też,
czy będzie się biło o ścisłą czołówkę moich ulubionych tegorocznych płyt. Co
nie znaczy, że jest to album nieudany. Traktuję go jako kolejny krok w
niekończącej się zapewne muzycznej ewolucji grupy. Te dość spore zmiany
pojawiały się już oczywiście na przełomie wieków, ale ostatnią wielką rewolucją
była płyta Heritage z 2011 roku, na
której Opeth zupełnie odszedł od brzmień metalowych i mrocznej melancholii na rzecz
klasycznego rocka progresywnego z elementami folkowymi czy nawet jazzowymi. Ten
kierunek grupa rozwijała na Pale Communion i Sorceress. In Cauda Venenum nie odbiega drastycznie
od brzmienia tych krążków, ale jednocześnie zapewnia muzykom kilka dróg
ucieczki z muzycznej pułapki, w którą mogliby się sami zapędzić powtarzaniem
pewnych schematów.
Jeśli ktoś spodziewał się kopii
trzech poprzednich albumów, to zdziwił się zapewne solidnie przy albumowym
intrze – Livets trädgård (Garden of Earthly Delights) – które jest
czymś w rodzaju mieszanki mnisich zaśpiewów z ambiento-industrialem. A potem
petarda i jedziemy ze sporym rozmachem w pierwszej części Svekets prins (Dignity).
Trzeba przyznać, że wejście mają imponujące – zahaczające niemal o metal
symfoniczny. Tym większe wrażenie robi kapitalne wyciszenie po mniej więcej
dwóch minutach tej kompozycji, gdy całość na chwilę zmierza w kierunku mrocznej
kołysanki, by ostatecznie przerodzić się w świetny, zaskakująco chwytliwy
hardrockowy numer. Nie ustępuje mu pierwszy singiel – Hjärtat vet vad handen gör (Heart
in Hand). Tu też z jednej strony mamy kopa, dynamikę, z drugiej zaś
niezwykle spokojne, sielskie niemal fragmenty. Ten zespół zdecydowanie „umie w
muzyczne kontrasty”. Jednak najpiękniej brzmi na In Cauda Venenum zamykające album Allting tar slut (All Things
Will Pass). To rasowe, efektowne outro, podniośle zwieńczające dzieło. Numer
ten niesamowicie buja, stale zmierza ku momentowi kulminacyjnemu, który jednak
długo nie następuje, tak jakby zespół sprawdzał cierpliwość słuchacza, puszczał
oko i mówił – jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Ale gdy już w końcu ten moment
nadchodzi, mniej więcej dwie minuty przed końcem, robi się absolutnie bosko.
Dla takich właśnie fragmentów kupuje się całe płyty. To absolutnie jedna z
najlepszych kompozycji, jakie ukazały się w tym roku.
Zauważyliście, że napisałem o
pierwszych trzech numerach, a potem od razu o ostatnim – dziesiątym?
Nieprzypadkowo. Niestety mam wrażenie, że płyta jest nieco za długa (o jakieś
dziesięć minut dłuższa od ostatnich kilku krążków grupy) i to nie wyszło jej na
dobre. Te sześć kompozycji pomiędzy wymienionymi – to absolutnie nie są słabe
numery. Ale mam wrażenie, że niewiele z nich faktycznie się wyróżnia. Są tam
momenty – ładnie buja Minnets yta (Lovelorn Crime), w Banemannen (The Garroter)
zespół udanie zahacza o klimaty jazzowe, zaś w Ingen sanning är allas (Universal
Truth) mamy bardzo chwytliwe, spokojniejsze, niemal baśniowe momenty (linia
wokalu nieustannie kojarzy mi się z fragmentem You Know My Name Chrisa Cornella), zręcznie przemieszane z
okazałymi wybuchami ponownie w mocno symf-rockowym stylu. Ogólnie jednak brzmi
to trochę tak, jakby Opeth większość tego, co najlepsze, dał na sam początek,
żeby na dzień dobry powalić słuchacza, a potem odkroił jeszcze trochę na sam
koniec, żeby pozostawić znakomite wrażenie po odsłuchu całości – i trochę nie
wystarczyło na równie kosmiczny poziom w środku płyty. A środek ten – solidny, ze
znakomitymi przebłyskami – to jakieś 40 minut, więc trochę dużo. I choćby
dlatego ten album w moim prywatnym rankingu nie dorówna ani Damnation, ani Wateshed, ani nawet pewnie Heritage.
To ciekawa płyta, na której grupa flirtuje z klimatami muzyki filmowej czy z
rockiem symfonicznym, wciąż pozostając sobą – to wszystko występuje tu w bardzo
dobrych proporcjach, ale pewnie odbierałbym całość lepiej, gdyby ten solidny
środek trwał z 25 minut, a nie 40, a całość ograniczała się do siedmiu
wymienionych kompozycji trwających niespełna 48 minut. Wtedy byłby to pewniak
do mojego tegorocznego top 10.
ps: Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o obłędnej jak zawsze szacie graficznej autorstwa Travisa Smitha. Sama okładka robi wrażenie, ale żeby w pełni docenić pracę Smitha, trzeba zaopatrzyć się w okazały boks, w którym obok płyty znajdziemy m.in. różne alternatywne wersje okładkowej grafiki.
1. Livets trädgård (Garden of
Earthly Delights) (3:28)
2. Svekets prins (Dignity) (6:36)
3. Hjärtat vet vad handen gör (Heart
in Hand) (8:29)
4. De närmast sörjande (Next of
Kin) (7:10)
5. Minnets yta (Lovelorn Crime)
(6:34)
6. Charlatan (5:29)
7. Ingen sanning är allas
(Universal Truth) (7:21)
8. Banemannen (The Garroter)
(6:43)
9. Kontinuerlig drift (Continuum)
(7:23)
10. Allting tar slut (All Things
Will Pass) (8:31)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
"Livets trädgård (Garden of Earthly Delights) – które jest czymś w rodzaju mieszanki mnisich zaśpiewów z ambiento-industrialem".
OdpowiedzUsuńJednak przede wszystkim jest ordynarnym plagiatem początku albumu "Nosferatu" grupy Popol Vuh, znacznie zresztą ciekawszej od Opeth.
Istotnie bezczelnie zerżnięte.
UsuńNic nieznaczące różnice, które zupełnie nie wpływają na ocenę:
1. Opeth gra frazę: fis,gis,a,fis
Popol Vuh gra: c,d,c,d,c,d
Zakładając, bo wszystko na to wskazuje, że Opeth jest wykonywane ad libitum z naciskiem na rallentando, to rzeczywiście zerżnięte.
Zaiste, jakim trzeba być głucholem, żeby tych różnic nie dostrzec.
Powiem, bo wiem skąd takie oceny się biorą.
Wystarczy, że oba zespoły użyły do początkowej frazy tego samego mellotronu ze zbliżonym brzmieniem imitującym chór męski (choć niedokładnie) i zagrały j.w.
Trochę pokory Anonimie, trochę pokory...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńZrzynanie nie musi polegać na graniu takiej samej sekwencji akordów. Takie podobieństwo może zresztą wynikać z przepadku - bo liczba akordów i ich kombinacji jest ograniczona. Tutaj natomiast podobieństwo wynika z czegoś zupełnie innego i jest ewidentnie, a wskazywanie jakiś różnic nie zmieni faktów.
Usuń1. O jakich akordach mówisz znawco? Przecież grają unisono. Pojawiają się one u Popol Vuh później.
UsuńMoże zechcesz jednak nam wyjawić z czego "zupełnie innego" wynika podobieństwo, tfu! - ordynarny plagiat?
A może zwyczajnie nie masz nic do powiedzenia? To zwyczajnie zamilcz.
W pełni się zgadzam z oceną Bizona, gdybym umiał tak pisać, to bym to samo naskrobał.
OdpowiedzUsuńMoże pominąłbym "na rzecz klasycznego rocka progresywnego" bo to dosyć zawiła sprawa i co to znaczy klasyczny rock progresywny można się spierać.
Niemniej Opeth pozostaje potęgą muzyczną i basta :-)
Najlepsze podsumowanie całej kariery Opeth znalazłem w innej recenzji tej płyty (płyt) i niestety zgadzam się z nią w 100%. "(Opeth)Zaprzepaścił swoje miejsce w historii jako jeden z najbardziej intrygujących zespołów death metalowych, a w panteonie progresywu nigdy się nie znajdzie". Smutne to i zarazem prawdziwe, a ta płyta to... tylko popłuczyny tego czym mogłaby być gdyby nie... przerośnięte ego Åkerfeldta.
OdpowiedzUsuń