poniedziałek, 4 listopada 2019

Opeth - In Cauda Venenum [2019]

Opeth to jeden z tych zespołów, które zawsze będą wzbudzały ostre dyskusje przy okazji premiery kolejnych płyt. Choćby nie wiem, co robili, zawsze będzie spore grono niezadowolonych. Bo albo nie grają już tak jak na pierwszych płytach, albo nie grają już tak jak na ostatnich płytach, albo… No zawsze, kurwa, coś – jak w sławnym filmiku z muchą z internetowej prehistorii. Lider zespołu – Mikael Åkerfeldt – ma zdaje się na to wszystko mocno… no, że spływa po nim. To zresztą gość obdarzony ogromnym, mocno (auto)ironicznym poczuciem humoru, co niewątpliwie pomaga mu w zachowaniu odpowiedniego dystansu. Zespół maszeruje więc dalej, nie przejmując się narzekaniami. I tak domaszerował do płyty numer 13 – In Cauda Venenum.

Album ukazał się w dwóch wersjach językowych – szwedzkiej i angielskiej. Tak wyszło, że znacznie częściej sięgam po tę szwedzką. Dlaczego? Chyba jakoś klimat tej płyty lepiej pasuje mi do brzmienia tego właśnie języka, choć przecież kompletnie nic wtedy nie rozumiem. Nie przeszkadza mi to. Ogólny wydźwięk tekstów mogę poznać, czytając ich angielskie wersje – słuchać wolę szwedzkich. Czy jest to album, który może się bić o czołówkę listy moich ulubionych płyt Opeth? No cóż, to niełatwe zadanie. Damnation to jeden z moich albumów wszech czasów, zaś Watershed cenię niemal równie mocno. Wychodzi więc na to, że tu raczej In Cauda Venenum konkurencji nie będzie stanowiło. Nie wiem też, czy będzie się biło o ścisłą czołówkę moich ulubionych tegorocznych płyt. Co nie znaczy, że jest to album nieudany. Traktuję go jako kolejny krok w niekończącej się zapewne muzycznej ewolucji grupy. Te dość spore zmiany pojawiały się już oczywiście na przełomie wieków, ale ostatnią wielką rewolucją była płyta Heritage z 2011 roku, na której Opeth zupełnie odszedł od brzmień metalowych i mrocznej melancholii na rzecz klasycznego rocka progresywnego z elementami folkowymi czy nawet jazzowymi. Ten kierunek grupa rozwijała na Pale Communion i Sorceress. In Cauda Venenum nie odbiega drastycznie od brzmienia tych krążków, ale jednocześnie zapewnia muzykom kilka dróg ucieczki z muzycznej pułapki, w którą mogliby się sami zapędzić powtarzaniem pewnych schematów.

Jeśli ktoś spodziewał się kopii trzech poprzednich albumów, to zdziwił się zapewne solidnie przy albumowym intrze – Livets trädgård (Garden of Earthly Delights) – które jest czymś w rodzaju mieszanki mnisich zaśpiewów z ambiento-industrialem. A potem petarda i jedziemy ze sporym rozmachem w pierwszej części Svekets prins (Dignity). Trzeba przyznać, że wejście mają imponujące – zahaczające niemal o metal symfoniczny. Tym większe wrażenie robi kapitalne wyciszenie po mniej więcej dwóch minutach tej kompozycji, gdy całość na chwilę zmierza w kierunku mrocznej kołysanki, by ostatecznie przerodzić się w świetny, zaskakująco chwytliwy hardrockowy numer. Nie ustępuje mu pierwszy singiel – Hjärtat vet vad handen gör (Heart in Hand). Tu też z jednej strony mamy kopa, dynamikę, z drugiej zaś niezwykle spokojne, sielskie niemal fragmenty. Ten zespół zdecydowanie „umie w muzyczne kontrasty”. Jednak najpiękniej brzmi na In Cauda Venenum zamykające album Allting tar slut (All Things Will Pass). To rasowe, efektowne outro, podniośle zwieńczające dzieło. Numer ten niesamowicie buja, stale zmierza ku momentowi kulminacyjnemu, który jednak długo nie następuje, tak jakby zespół sprawdzał cierpliwość słuchacza, puszczał oko i mówił – jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Ale gdy już w końcu ten moment nadchodzi, mniej więcej dwie minuty przed końcem, robi się absolutnie bosko. Dla takich właśnie fragmentów kupuje się całe płyty. To absolutnie jedna z najlepszych kompozycji, jakie ukazały się w tym roku.

Zauważyliście, że napisałem o pierwszych trzech numerach, a potem od razu o ostatnim – dziesiątym? Nieprzypadkowo. Niestety mam wrażenie, że płyta jest nieco za długa (o jakieś dziesięć minut dłuższa od ostatnich kilku krążków grupy) i to nie wyszło jej na dobre. Te sześć kompozycji pomiędzy wymienionymi – to absolutnie nie są słabe numery. Ale mam wrażenie, że niewiele z nich faktycznie się wyróżnia. Są tam momenty – ładnie buja Minnets yta (Lovelorn Crime), w Banemannen (The Garroter) zespół udanie zahacza o klimaty jazzowe, zaś w Ingen sanning är allas (Universal Truth) mamy bardzo chwytliwe, spokojniejsze, niemal baśniowe momenty (linia wokalu nieustannie kojarzy mi się z fragmentem You Know My Name Chrisa Cornella), zręcznie przemieszane z okazałymi wybuchami ponownie w mocno symf-rockowym stylu. Ogólnie jednak brzmi to trochę tak, jakby Opeth większość tego, co najlepsze, dał na sam początek, żeby na dzień dobry powalić słuchacza, a potem odkroił jeszcze trochę na sam koniec, żeby pozostawić znakomite wrażenie po odsłuchu całości – i trochę nie wystarczyło na równie kosmiczny poziom w środku płyty. A środek ten – solidny, ze znakomitymi przebłyskami – to jakieś 40 minut, więc trochę dużo. I choćby dlatego ten album w moim prywatnym rankingu nie dorówna ani Damnation, ani Wateshed, ani nawet pewnie Heritage. To ciekawa płyta, na której grupa flirtuje z klimatami muzyki filmowej czy z rockiem symfonicznym, wciąż pozostając sobą – to wszystko występuje tu w bardzo dobrych proporcjach, ale pewnie odbierałbym całość lepiej, gdyby ten solidny środek trwał z 25 minut, a nie 40, a całość ograniczała się do siedmiu wymienionych kompozycji trwających niespełna 48 minut. Wtedy byłby to pewniak do mojego tegorocznego top 10.

ps: Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o obłędnej jak zawsze szacie graficznej autorstwa Travisa Smitha. Sama okładka robi wrażenie, ale żeby w pełni docenić pracę Smitha, trzeba zaopatrzyć się w okazały boks, w którym obok płyty znajdziemy m.in. różne alternatywne wersje okładkowej grafiki.


1. Livets trädgård (Garden of Earthly Delights) (3:28)
2. Svekets prins (Dignity) (6:36)
3. Hjärtat vet vad handen gör (Heart in Hand) (8:29)
4. De närmast sörjande (Next of Kin) (7:10)
5. Minnets yta (Lovelorn Crime) (6:34)
6. Charlatan (5:29)
7. Ingen sanning är allas (Universal Truth) (7:21)
8. Banemannen (The Garroter) (6:43)
9. Kontinuerlig drift (Continuum) (7:23)
10. Allting tar slut (All Things Will Pass) (8:31)


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

7 komentarzy:

  1. "Livets trädgård (Garden of Earthly Delights) – które jest czymś w rodzaju mieszanki mnisich zaśpiewów z ambiento-industrialem".

    Jednak przede wszystkim jest ordynarnym plagiatem początku albumu "Nosferatu" grupy Popol Vuh, znacznie zresztą ciekawszej od Opeth.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Istotnie bezczelnie zerżnięte.
      Nic nieznaczące różnice, które zupełnie nie wpływają na ocenę:
      1. Opeth gra frazę: fis,gis,a,fis
      Popol Vuh gra: c,d,c,d,c,d
      Zakładając, bo wszystko na to wskazuje, że Opeth jest wykonywane ad libitum z naciskiem na rallentando, to rzeczywiście zerżnięte.
      Zaiste, jakim trzeba być głucholem, żeby tych różnic nie dostrzec.
      Powiem, bo wiem skąd takie oceny się biorą.
      Wystarczy, że oba zespoły użyły do początkowej frazy tego samego mellotronu ze zbliżonym brzmieniem imitującym chór męski (choć niedokładnie) i zagrały j.w.
      Trochę pokory Anonimie, trochę pokory...

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Zrzynanie nie musi polegać na graniu takiej samej sekwencji akordów. Takie podobieństwo może zresztą wynikać z przepadku - bo liczba akordów i ich kombinacji jest ograniczona. Tutaj natomiast podobieństwo wynika z czegoś zupełnie innego i jest ewidentnie, a wskazywanie jakiś różnic nie zmieni faktów.

      Usuń
    4. 1. O jakich akordach mówisz znawco? Przecież grają unisono. Pojawiają się one u Popol Vuh później.
      Może zechcesz jednak nam wyjawić z czego "zupełnie innego" wynika podobieństwo, tfu! - ordynarny plagiat?
      A może zwyczajnie nie masz nic do powiedzenia? To zwyczajnie zamilcz.

      Usuń
  2. W pełni się zgadzam z oceną Bizona, gdybym umiał tak pisać, to bym to samo naskrobał.
    Może pominąłbym "na rzecz klasycznego rocka progresywnego" bo to dosyć zawiła sprawa i co to znaczy klasyczny rock progresywny można się spierać.
    Niemniej Opeth pozostaje potęgą muzyczną i basta :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Najlepsze podsumowanie całej kariery Opeth znalazłem w innej recenzji tej płyty (płyt) i niestety zgadzam się z nią w 100%. "(Opeth)Zaprzepaścił swoje miejsce w historii jako jeden z najbardziej intrygujących zespołów death metalowych, a w panteonie progresywu nigdy się nie znajdzie". Smutne to i zarazem prawdziwe, a ta płyta to... tylko popłuczyny tego czym mogłaby być gdyby nie... przerośnięte ego Åkerfeldta.

    OdpowiedzUsuń