poniedziałek, 11 listopada 2019

Joe Bonamassa - Live at the Sydney Opera House [2019]


Aleeeee jaaak tooooo? Rok bez wydawnictwa Joego Bonamassy? No już, już, spokojnie. Bonamassa zlitował się nad fanami i pod koniec roku jednak coś wydał – tym czymś jest co prawda album koncertowy i to wcale nie z ostatniej trasy, ale czy ma to znaczenie? No w zasadzie to ma – i wcale nie jest złym pomysłem. Album Live at the Sydney Opera House został zarejestrowany w 2016 roku w… niespodzianka – Sydney. Joe był wtedy w trakcie trasy promocyjnej albumu Blues of Desperation, a podkreślam to dlatego, że był to świetny album, według mnie o wiele ciekawszy od zeszłorocznej płyty Redemption, więc i zawartość koncertówki zdecydowanie odpowiada mojemu zapotrzebowaniu na dobrą muzykę od Bonamassy.

Artysta wykonał tego dnia 16 kompozycji, ale na jego nowym wydawnictwie znajdziemy tylko dziewięć z nich. Widocznie uznano, że kolejna podwójna koncertówka byłaby przesadą, i postanowiono materiał skompresować do długości jednej płyty kompaktowej. I choć szkoda tych siedmiu niewykorzystanych numerów (odrzucono wyłącznie covery wykonywane w drugiej części koncertu – m.in. How Many More Times, Boogie Woogie Woman czy Hummingbird), rozumiem tę decyzję i nawet ją pochwalam. Dziewięć kompozycji – może się wydawać, że to niewiele, ale trwają one aż 73 minuty. Jest tu zatem mnóstwo miejsca na instrumentalne odloty i improwizacje, z czego zresztą Bonamassa i jego kapitalny zespół często korzystają.

Aż siedem utworów pochodzi ze wspomnianego Blues of Desperation. Muzycy wykonali tego dnia niemal całą płytę – osiem z jedenastu kompozycji – natomiast na koncertówce z jakiegoś powodu pominięto Livin’ Easy (jest dodatkiem do winylowej wersji płyty). Na to miejsce wskoczyła kompozycja Love Ain’t a Love Song – jedynak z płyty poprzedniej, Different Shades of Blue – a także Mainline Florida, numer Erica Claptona z lat 70. i jedyny cover w płytowym zestawie. Kolejność prezentowanych kompozycji nie do końca zgadza się z faktyczną kolejnością grania, ale nie ma to żadnego znaczenia, bo kompletnie nie przeszkadza w odbiorze.

Zaczynają od szybkiego, dynamicznego This Train i momentalnie rozkręcają dobrą blues-rockową imprezę. Bonamassa wokalistą wybitnym nie jest, ale jest wystarczająco kompetentny, by nie psuć swoim wokalem odbioru świetnej instrumentalnej roboty – tak swojej jak i współpracowników. A wśród tych stali partnerzy – Reese Wynans (klawisze), Michael Rhodes (bas), Anton Fig (perkusja), Lee Thornburg (trąbka) i Paulie Cerra (saksofon). Do tego chórek: Mahalia Barnes, Juanita Tippins i Gary Pinto. Jak już wspomniałem, muzycy nie ograniczają się w instrumentalnych szaleństwach. Wspomniane This Train na płycie studyjnej trwa nieco ponad cztery minuty, tu niemal dziewięć. Takich przykładów jest tu więcej. Na szczęście – w przeciwieństwie do wielu płyt gitarzystów – nie oznacza to wyłącznie zbyt długich solówek właśnie na gitarze. Bonamassa doskonale zdaje sobie sprawę, że ma w zespole muzyków o wielkiej estymie i z chęcią z tego korzysta, także w chwilach, gdy trzeba przedłużyć instrumentalny fragment kompozycji. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że w wielu fragmentach tego wydawnictwa to nie gitara, a dęciaki i fortepian dominują w aranżacji.

Po This Train mamy przebojowe Mountain Climbing, a potem (w kolejności nieco innej niż podczas koncertu) dużo spokojniejsze, klimatyczne Drive – absolutnie jeden z najlepszych momentów tego wydawnictwa, znakomicie rozszerzony o partie dęciaków, które nadają kompozycji w tej wersji nowego wymiaru. Pięknie rozrósł się wspomniany już jedynak z poprzedniej płyty Bonamassy, czyli kompozycja Love Ain’t a Love Song. Na albumie niespełna czterominutowa, tu otrzymała kapitalną, niezwykle klimatyczną i wysmakowaną partię instrumentalną, rozrastając się do ponad dziesięciu minut. Można odnieść wrażenie, że tak właśnie ten numer powinien brzmieć od samego początku – w wersji studyjnej. Warto zwrócić uwagę na kapitalne, niezwykle chwytliwe i lekkie The Valley Runs Low, które doczekało się klimatycznego gitarowego intra i jest niemal dwukrotnie dłuższe niż wersja studyjna. Nie można też przejść obojętnie obok kolejnej nieco spokojniejszej kompozycji z Blues of Desperation – hipnotycznego utworu tytułowego, który tu też dostał ponad dwie minuty dodatkowych muzycznych wspaniałości.

Bonamassa wydaje koncertówki niemal hurtowo. Może nie jest to jeszcze ten poziom koncertowego szaleństwa wydawniczego, co w przypadku choćby Purpli, ale właściwie każda trasa kończy się przynajmniej jednym koncertowym wydawnictwem (a bywało, że czterema…). Wiadomo zatem, że – poza największymi bonamaniakami – nikt tego wszystkiego nie zbierze. „Zwykły” fan gitarzysty zadowoli się zapewne kilkoma najlepszymi koncertówkami z jego dorobku. Czy Live at the Sydney Opera House może być kandydatem do takiej listy najlepszych koncertówek gitarzysty, które zdecydowanie wypadałoby mieć? Jak najbardziej! Bonamassa koncertowo to liga wyżej niż w studiu – o tym nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ale tu dodatkowo mamy, po pierwsze, materiał skondensowany do nieco ponad siedemdziesięciu minut, co na pewno wychodzi tej płycie na dobre, a po drugie, zawartość oparta na świetnej, przedostatniej w tym momencie płycie gitarzysty, gwarantuje wysoką jakość muzyczną. Kupujcie! Warto.




1. This Train (8:25)
2. Mountain Climbing (6:21)
3. Drive (7:24)
4. Love Ain’t A Love Song (10:34)
5. How Deep This River Runs (8:08)
6. Mainline Florida (9:37)
7. The Valley Runs Low (7:21)
8. Blues Of Desperation (8:50)
9. No Place For The Lonely (8:25)
10. Livin’ Easy (6:24) (bonus na wydaniu winylowym)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

5 komentarzy:

  1. Lubię Bonamassę. Dzięki za recenzję.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja wokal Bonamassy cenię sobie. Inna sprawa, że występuje w innej lidze niż większość rockmanów, bo w lidze blues. Tak jak Clapton też w tej lidze występuje i mnie bardzo odpowiada. A taki Mark Knopfler ze swoimi mruczankami to po za wszelkimi ligami a tak zrośnięty ze swoimi melorecytacjami, że proszę siadać. Nikt Bonamassie opery nie każe śpiewać i całe szczęście, bo znamy przykłady ambitnych rockmanów porywających się na to i jak wypadli...
    Jeżeli wybitność to na pewno nie jednostronność, trzeba mieć szerszy wachlarz środków i umiejętności. Wybitną wokalistą jest na pewno Zenek Martyniuk i aż się prosi by ktoś zestawił taki skład: gitary - Bonamassa, Clapton i Knopfler, bas - Stanley Clark, klawisze - Keith Jarrett, saxofon - Jan Garbarek, perkusja - Gavin Harrison, ja na trójkącie i na wokalu Zenek Martyniuk. Parę klasyków na początek: Jesteś szalona, Beata z Albatrosa, Daj mi tę noc a potem już na ostro: Umówiłem się z nią na dziewiątą, Za zdrowie pań, Cała sala śpiewa z nami. Na koniec Zenek pkazał by klasę przy nieco lżejszym repertuarze, np. A Child in time.
    Jakby co, to mam copyright na ten pomysł!

    OdpowiedzUsuń
  3. Coś marnie z rozmową, widać boją się młokosy podejmować rozmowę, bo najczęściej nieprzemyślane rzeczy piszą i chyba ich trochę wystraszyłem. A ja mam zaskakującą propozycję do płyty roku. Na pewno przyjdzie ten moment na wybór i sprawa będzie trudna, bo choć rok nie obfitował w wybitne płyty, to jednak coś trzeba wybrać i kryteria będą odgrywać istotną rolę. Nie powiem teraz, która to płyta mnie tak "ruszyła", bo zdradził bym kryteria, a poczekam z tym.
    Na usprawiedliwienie dodam, że chyba lepiej, by mniej niemądrych wypowiedzi tu było, niż miałby to być folwark zwierząt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja tam swoje top 10 tegoroczne w zasadzie wybrałem, teraz tylko czekam, czy coś mnie jeszcze zaskoczy i zagrozi ustalonej hierarchii, czy już jednak tak zostanie

      Usuń
  4. Miłe zaskoczenie: debiut Francuzów Uncut "From Blue".
    W tym dwa utwory powtórzone w wersji unplugged. Krótko bo 32 minuty ale za to jak!
    Polecam.

    OdpowiedzUsuń