Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ray wilson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ray wilson. Pokaż wszystkie posty

środa, 28 sierpnia 2024

Ino-Rock Festival 2024 dzień 2 - Inowrocław, 24 VIII 2024 [galeria zdjęć]

Drugiego dnia Ino-Rock Festival '24 na scenie pojawiło się pięcioro wykonawców. W nawiązaniu do formuły dnia poprzedniego usłyszeliśmy norweskiego wokalistę niezwykle lubianej u nas grupy Madrugada, Siverta Høyema, który wystąpił ze swoim solowym zespołem. Polskę reprezentowała folk-metalowa grupa Łysa Góra oraz klawiszowiec Riverside, Michał Łapaj, który - wspomagany przez perkusistę Macieja Dzika - pokazał się w formacie solowym zaledwie po raz trzeci. Z Łapajem na koniec jego setu wystąpił Mick Moss, lider odwiedzającej nas regularnie formacji Antimatter, która zagrała na Ino-Rock Festival swój jedyny w tym roku koncert. Całość zwieńczył koncert polsko-brytyjskiego składu towarzyszącego byłemu wokaliście Genesis i Stiltskin, Rayowi Wilsonowi. Poniżej zdjęcia z drugiego dnia festiwalu.

niedziela, 31 października 2021

Ray Wilson - The Weight of Man [2021]

Miałem dłuższy czas pewien problem z solowymi płytami Raya Wilsona. Niby wszystko było dobrze zrobione, przyjemne, ale trudno mi w tym było znaleźć coś więcej niż właśnie przyjemność z odsłuchu. Brakowało czegoś ekstra. Odnosiłem wrażenie, że te jego płyty, choć – właśnie – przyjemne, to jednak są nieco bezpieczne muzycznie i cały czas utrzymane w podobnym klimacie. Pierwsze single zwiastujące album The Weight of Man sugerowały, że tym razem może być nieco bardziej ekscytująco muzycznie, i muszę przyznać, że przynajmniej częściowo te nadzieje, które rozbudziły we mnie wspomniane single, Ray na nowej płycie spełnił.

niedziela, 22 października 2017

Ray Wilson - Radomsko [MDK], 22 X 2017 [relacja]


foto: Justyna Szadkowska
https://www.facebook.com/FotoFaceJustisza

Radomsko nie jest raczej zbyt ważnym punktem na koncertowej mapie Polski. Właściwie to nie jest nawet mało ważnym punktem. Tu po prostu rzadko się zdarza, żeby cokolwiek się działo, zwłaszcza w temacie muzyki rockowej z wyższej półki. Co innego podradomszczańskie Gomunice. To tam, do kultowego już niemal klubu Bogart, zjeżdżają się regularnie fani rocka z Radomska, Piotrkowa Trybunalskiego, Bełchatowa czy Częstochowy oraz innych okolicznych metropolii. Kiedy byłem ostatni raz na koncercie rockowym w radomszczańskim MDK-u? W 2. klasie liceum. To było dawno temu, gdy na czele grupy Dżem (bo to jej koncert wtedy widziałem) stał Jacek Dewódzki. Widać jednak, że albo miejscowe towarzystwo faktycznie spragnione jest dobrej muzyki, albo pojawił się naprawdę duży kontyngent przyjezdnych, bo sala MDK-u była niemal pełna (i założę się o wiele, że te nieliczne puste miejsca to przede wszystkim efekt rozdawania darmowych zaproszeń różnym ważniakom, którzy takie koncerty mają gdzieś, ale nie wypada tych zaproszeń im nie dać…). No to kto ściągnął do sali, w której na co dzień działa kino, takie tłumy? Ray Wilson – były wokalista Genesis, który od momentu zamieszkania w Polsce już ładnych kilka lat temu, zjeżdża nasz kraj wzdłuż i wszerz.

środa, 17 września 2014

Ray Wilson - 20 Years and More [2014]


Ray Wilson może liczyć w Polsce na szczególną sympatię, a nawet uwielbienie pewnej grupy fanów rocka. Niemałe znaczenie ma tu pewnie to, że wokalista od kilku lat mieszka w Poznaniu, ale sądzę, że w pamięci polskich fanów rocka zapisał się też transmitowanym w naszej telewizji koncertem zagranym w katowickim Spodku w 1998 roku z grupą Genesis, której wokalistą był przez nieco ponad 2 lata. Nie ma co ukrywać – to właśnie w dużej mierze nazwa tej wielkiej progrockowej grupy w życiorysie pozwala Rayowi w ostatnich latach angażować się w rozmaite muzyczne projekty i ściąga do sal koncertowych w Polsce i za granicą całkiem spore tłumy. Ale wokaliście trzeba oddać, że poza jednym albumem z Genesis, ma też na koncie ciepło przyjęte płyty z grupą Stiltskin oraz udaną karierę solową, więc trudno tu mówić o „jechaniu” na sławie wspomnianych rockowych gigantów.

Ostatnie lata to prawdziwy wysyp płyt koncertowych Raya, których trzon stanowią nie tylko utwory Genesis, ale także solowa twórczość byłych członków grupy – Phila Collinsa, Petera Gabriela czy Mike’a Rutherforda. Projekt Genesis Classic to Rodzina Genesis w pigułce, w dodatku podana w ciekawy sposób, gdyż syntezatory zastąpiono fortepianem oraz kwartetem smyczkowym. Właśnie w takiej rockowo-klasycznej odsłonie widzimy Wilsona na albumie 20 Years and More, tyle że – jak sugeruje tytuł – to wydawnictwo podsumowuje całą karierę muzyka, a nie tylko jego związki z Genesis. To świetny pomysł, bo choć Ray w repertuarze Collinsa czy Gabriela wypada co najmniej dobrze, to jednak trąci to nieco „tribute bandem”, a przecież Wilson to zdolny artysta i w swoim życiu także stworzył sporo świetnego materiału.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Choć na albumie nie brak klasycznych kompozycji Genesis, większość materiału stanowią utwory napisane i oryginalnie śpiewane przez Wilsona i już dla samych tych numerów warto mieć 20 Years and More. Ray w swojej twórczości potrafi być sentymentalny i melancholijny, potrafi też wraz z zespołem zaserwować fanom porcję świetnego gitarowego grania. W obu odsłonach sprawdza się znakomicie. Nie jest to rock efekciarski, nie uświadczymy tu raczej porywających solówek, karkołomnych partii wokalnych, ani zbyt wielu piorunujących riffów, ale Ray i towarzyszący mu muzycy budują znakomity klimat zarówno w kompozycjach nieco dynamiczniejszych (Easier That Way, American Beauty czy Show Me the Way), jak i w bardziej nastrojowych, opartych na brzmieniach akustycznych (Lemon Yellow Sun czy Change – co za wykonania!). Ray przedstawia nie do końca poważny utwór The Airport Song jako prawdopodobnie najgorszą piosenkę jaka kiedykolwiek powstała, ale – pomijając żart - nawet w tak luźnym i żartobliwym repertuarze sprawdza się świetnie. W „zasadniczej” części koncertu mamy trzy utwory z repertuaru grupy na G. That’s All, No Son of Mine (oba z ery Collinsowskiej) oraz Carpet Crawlers (era Gabrielowska) to stałe punkty koncertowego repertuaru Raya i nic dziwnego, bo znakomicie odnajduje się w każdym z nich, mimo że przecież kompozycje te wywodzą się z zupełnie rożnych rockowych obszarów.

Końcówka koncertu to prawdziwa parada przebojów. Zaczynamy od cudownego Genesisowego Ripples, delikatnej perełki ze świetnej płyty A Trick of the Tail – pierwszej, na której obowiązki głównego wokalisty grupy przejął Phil Collins. Następnie kolej na dwa numery z repertuaru Stiltskin – powalające Constantly Reminded – jeden z najlepszych utworów w karierze Raya – oraz największy hit Stiltskin – Inside. Po takim podwójnym uderzeniu pewnie koncert mógłby się już skończyć i nikt nie miałby pretensji, ale nie – grupa gra dalej. Ray znowu sięga po klasyczny utwór Genesis i porywająco wykonuje jeden z największych przebojów tej grupy – kompozycję Mama. Tym, którym wydaje się, że nie da się tego zrobić na poziomie zbliżonym do koncertowych wykonań Phila Collinsa, polecam tę wersję. Absolutny majstersztyk! Po czymś takim to już na pewno koniec. A jednak nie, bo przecież Ray nie sięgnął jeszcze tego wieczoru po kawałki ze swojej jedynej płyty nagranej z Genesis – Calling All Stations. Na zakończenie tego fantastycznego występu dostajemy zatem dwa: utwór tytułowy oraz Congo – największy przebój z tego krążka. Trochę szkoda, że brak pięknej ballady z tej płyty – Not About Us – ale nie można mieć wszystkiego. Teraz to już naprawdę koniec – owacje, podziękowania, kwiaty…

Muzyka na 20 Years and More broni się sama. Ray Wilson to człowiek o wielkiej wrażliwości muzycznej i wspaniałym, charakterystycznym, głębokim głosie. To facet, który nie musi śpiewać efekciarsko, żeby zwracać uwagę słuchacza. Tworzy na scenie wspaniały klimat i czaruje każdym wyśpiewywanym dźwiękiem. Do tego ma za plecami grupę utalentowanych muzyków, którzy – choć reprezentują dwa zupełnie różne muzyczne światy – znakomicie ze sobą współpracują i uzupełniają się. Wspaniały polsko-szkocki muzyczny kolektyw. Ale to pierwsze koncertowe DVD w karierze Raya ogląda się tak świetnie również dlatego, że Wilson to znakomity frontman. Nie biega, ani nie skacze po scenie, nie musi wygłupiać się, rzucać żenującymi tekstami w stylu „jesteście tam?” czy „zróbcie hałas”. Mimo to ma znakomity kontakt z publicznością, a dzięki zabawnym anegdotom opowiadanym między utworami, tworzy świetny nastrój i buduję więź ze słuchaczami. W dodatku wprowadza genialną atmosferę na scenie. Patrząc na twarze muzyków towarzyszących Rayowi, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oni przede wszystkim chcą tam być i odczuwają wielką radość ze wspólnego grania. Bez pajacowania, bez robienia wokół siebie zamieszania, bez tuszowania niedostatków muzycznych sceniczną błazenadą.

Na pewno znajdzie się grupka ludzi, którzy będą marudzić, że Ray wciąż nie chce porzucić repertuaru swojej byłej grupy i wykonuje na koncertach nie tylko utwory z płyty Calling All Stations, ale także bardziej znane kompozycje Genesis, z powstaniem których nie miał nic wspólnego. W porządku – może płyt koncertowych Raya opartych na tym repertuarze było w ostatnich latach zbyt wiele. Ale z drugiej strony – skoro te utwory może wykonywać pierwszy lepszy cover band, to czemu miałby nie grać ich gość, który faktycznie był w tym zespole (nawet jeśli tylko przez chwilę)? A jeśli jeszcze jest w stanie robić to tak znakomicie, to ja nie mam absolutnie nic przeciwko. Jednak 20 Years and More udowadnia, że Ray to nie tylko Genesis. To niezwykle uzdolniony muzyk, który z jakiegoś powodu wciąż nie jest tak znany i ceniony, jak być powinien. To oczywiście nie dotyczy publiczności zgromadzonej w Studio im. Agnieszki Osieckiej w siedzibie Programu Trzeciego Polskiego Radia, gdzie 20 Years and More było nagrywane. Ci ludzie uwielbiają Raya, a ten album doskonale pokazuje czemu.