czwartek, 2 marca 2017

Black Star Riders - Heavy Fire [2017]



Przy okazji wydanej dwa lata temu drugiej płyty formacji Black Star Riders zatytułowanej The Killer Instinct pisałem, że niby wszystko jest w porządku, bo słucha się tego nieźle, ale jednak nic tam nie zaskakuje i na dłuższą metę nie ma tam niczego, co sprawiłoby, że będę do tego krążka wracał po jakimś czasie. I wiecie co? Nie wracam. Od czasu napisania tekstu o The Killer Instinct nie przesłuchałem tamtego albumu ani razu. Podobnie zresztą jak płyty debiutanckiej tej formacji, wydanej dwa lata wcześniej. Jakie mam przeczucia odnośnie do mojej przyszłości z Heavy Fire, trzecim krążkiem Thin Lizzy XXI wieku? Domyślcie się…

I znowu muszę od razu zaznaczyć, że tu w zasadzie nic mi jakoś bardzo nie przeszkadza. To nie tak, że ta płyta czymkolwiek odpycha. To album nagrany przez bardzo doświadczonych muzyków, którzy wiedzą, co robią. Oczywiście ciągnie się za nimi łatka grupy, która jest naturalną kontynuacją Thin Lizzy, bo przecież większość tego składu grywa jeszcze czasem na boku właśnie w obecnym wcieleniu tej sławnej formacji, ale też z płyty na płytę tych najbardziej oczywistych odniesień do twórczości „Elki” jest jakby mniej. Naturalnie nagrania promujące krążek muszą być utrzymane w takim stylu, bo czymś trzeba ludzi przyciągnąć, więc wybór When the Night Comes In na singiel nie było zaskoczeniem. To krótki, chwytliwy numer, który na pewno fanom Thin Lizzy przypomni parę co żywiołowszych utworów tej formacji. Także takie kompozycje jak Dancing with the Wrong Girl czy Testify or Say Goodbye (drugi singiel) wchodzą w znajome okolice, nie tylko dzięki ogólnemu klimatowi oraz charakterystycznym partiom gitar, lecz także za sprawą wokalu Ricky’ego Warwicka, który oczywiście wciąż znakomicie „podrabia” Phila Lynotta, gdy tylko ma na to ochotę. Ale na szczęście nie cały album to jazda na „elkowych” schematach, bo byłoby to niechudą przesadą. W Who Rides the Tiger czy Ticket to Rise jest trochę ciężej, bardziej treściwie brzmieniowo, choć jednocześnie niekoniecznie ciekawiej. Z kolei Cold War Love prezentuje momentami nieco spokojniejszy klimat, co przynosi dość mile widzianą odmianę na płycie zdominowanej przez pełne energii piosenki. To jednak jedyny numer, w którym panowie zdejmują nogę z gazu.

Na album składa się dziesięć (w wersji limitowanej 11) dość prostych numerów, po których nie ma co się spodziewać wielkich komplikacji czy wielowątkowości. To w większości szybkie, mocne strzały, które mają zapewnić słuchaczowi sporą dawkę energii i zachęcić go do ruszenia różnych części ciała. I to w zasadzie się udaje. Problem polega na tym, że naprawdę nie sądzę, żebym za rok czy dwa wciąż pamiętał z tej płyty cokolwiek poza jednym czy dwoma najbardziej chwytliwymi numerami (a i to raczej z ograniczeniem do refrenów). Tak dokładnie jest zresztą z poprzednimi dwiema płytami Black Star Riders. Czyli znowu mogę napisać tyle, że to solidna porcja rockowej muzyki, która pewnie przyda się w długiej podróży, żeby nie przysypiać za kółkiem, ale szansa na to, że będziecie wracali po latach do tej płyty w domowym zaciszu (lub zagłośniu) jest raczej niewielka.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz