piątek, 17 marca 2017

Red Bowling Ball - Alongside the Traveller [2017]



Dobre rockowe zespoły pojawiają się w ostatnich latach jak grzyb po wizycie u taniej… Może poprzestańmy na tym, że pojawiają się często. Właściwie każdy rejon naszego kontynentu przeżywa obecnie prawdziwy podziemny boom na dobre rockowe granie, czy to w klimatach retro/hard, czy stoner/psych. Całe szczęście, bo dzięki temu jest o kim pisać. Oczywiście większość tych formacji nigdy nie przebije się do świadomości masowego odbiorcy, ani nawet do rockowego mainstreamu, ale co się nasłuchamy to nasze. Jednym z takich nowych zespołów, które próbują wydostać się z przydomowego basenu na głębsze i szersze wody, jest grupa Red Bowling Ball pochodząca spod Paryża. Ponieważ panowie uznają, że życie jest zbyt krótkie, by pisać o sobie na Facebooku, wiem tyle, że powstali w 2014 roku, a wydana kilka tygodni temu płyta Alongside the Traveller to ich pierwsza próba wyjścia do świata z własną twórczością. A i jeszcze to, że mają całkiem niezły gust do okładek, bo obrazek zdobiący to wydawnictwo zdecydowanie przykuwa uwagę.

Najważniejsza jednak musi być muzyka. Ta trwa nieco ponad 48 minut i jest podzielona na sześć kompozycji, choć mam wrażenie, że ostatnia z nich zawiera niewymieniony w spisie ukryty numer, bo jest on poprzedzony czterema minutami ciszy. Rozpoczynają od także czterominutowego instrumentalnego intra zatytułowanego… Intro. Witają nas przyjemne, akustyczne brzmienia, bardzo relaksujące. Trochę kojarzące się z muzyką nieodżałowanego Messengera. To jednak taka mała ściema, bo reszta płyty raczej klimatów intra nie kontynuuje. What Is Yet to Come zaskakuje kapitalnym oddaniem klimatu południa Stanów. Czy oni naprawdę są z Francji, a nie choćby z Luizjany? Bo świetnie wychodzi im luzacki blues rock przesiąknięty smrodem bagien i posmakiem whisky. Nigdzie się tu nie spieszą, nie próbują za wszelką cenę grać efektownie, po prostu grają klimatycznego, przyjemnie snującego się bluesa z południa, w dodatku kapitalnie rozwijającego się pod koniec, i są w tym, o dziwo, cholernie autentyczni. Virgin Valley częściowo kontynuuje ten południowy klimat, ale w wydaniu dużo dynamiczniejszym. Świetnie współgrają tu brzmienia akustyczne z elektrycznymi, a całość ma w dodatku spory komercyjny potencjał. To numer, który spokojnie mógłby przyjąć się na rockowych lub bluesowych listach przebojów. A wszystko to przy długości… niemal dziewięciu minut. Ta długość sugeruje dość mocno, że w którymś momencie klimat całości będzie się musiał trochę zmienić i faktycznie – mniej więcej od połowy panowie zwalniają, wprowadzają na moment nastrój lekkiego wyciszenia, które jest punktem startowym do ponownego budowania intensywności kompozycji.

W No Matter What zespół znowu idzie w klimat, ale tym razem nawet w spokojniejszych fragmentach można odnieść wrażenie, że jest w tym jakiś ciężar niewyczuwalny na pierwszy rzut ucha. Tak jakby gęste, bagniste powietrze przenikało przez głośniki wraz z dźwiękami. A gdy łoją mocniej, to wchodzą wręcz w rejony stonerowe, rezerwując przy tym cały czas pierwszeństwo dla dobrej melodii i wpadających w ucho, treściwych solówek gitarowych. Zarówno w spokojniejszych, jak i w cięższych fragmentach świetnie sprawdza się wokal, który znakomicie wpasowuje się w klimat tworzony przez instrumentalistów. Dla odmiany w Silence of Despair od początku jest dużo spokojniej, co nie znaczy, że cały czas lekko i przyjemnie. Znikają na chwilę oczywiste wpływy amerykańskiego południa, niby wciąż słychać gdzieś bluesowe ślady w tle, ale są one dużo mniej wyraźnie, a całość kieruje się w stronę brudnego brzmienia sceny Seattle połączonego z niemal post-rockową gęstością i powtarzalnością motywów. I na sam koniec Phoenix. Licznik pokazuje niemal 19 minut, ale to nie do końca prawda. Utwór trwa minut dziewięć i jest bardzo przyjemną mieszanką nieco leniwych motywów z pojawiającym się od czasu do czasu mocniejszym gitarowym mięchem. Fragmenty spokojniejsze zapewniają przyjemny odpływ, ale zawsze po jakimś czasie wraca intensywność i panowie kapitalnie kontrastują mocniejszą, przesterowaną gitarą. Później zaś mamy cztery minuty ciszy jak w sektorze fanów PSG po niedawnym rewanżowym meczu z Barceloną, a potem muzyka powraca. Już bez wokalu, z początku niezbyt ciężka, ale natężenie dźwięku narasta aż po (niemal) finał, który jest zdecydowanie najcięższym fragmentem tej płyty. Tu już łoją aż miło. Stonerowcy by się nie powstydzili.

Francuzom udało się zadebiutować płytą, która wymyka się jednoznacznym gatunkowym klasyfikacjom. Już na pierwszym albumie pokazali, że sprawnie łączą brzmienia ciężkie z lżejszymi odjazdami, nastawionymi bardziej na klimat. To bardzo ciekawa mieszanka rock i bluesa z południa Stanów z odrobiną stonera i psychodelii. Mamy kolejny ciekawy rockowy zespół na europejskiej scenie. Oczywiście formacji grających na tym poziomie jest obecnie dużo i nie wszystkie zdołają się przebić do świadomości słuchaczy tego typu muzyki, ale muzycy Red Bowling Ball zrobili pierwszy krok w tym kierunku – nagrali dobry debiutancki krążek, z którym mogą wyjść do ludzi. Teraz miejmy nadzieję, że do tych ludzi faktycznie trafią i kolejne kroki będą już trochę łatwiejsze. Na pewno warto śledzić ich kolejne poczynania, bo start mają bardzo obiecujący.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

4 komentarze:

  1. Po takiej mięsistej recenzji i w dodatku informacji o klimatach, które lubię - pędzę szukać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Smakowite!
    Bardzo miłe brzmienie gitar, gitarzysta jest tu postacią pierwszoplanową. Stosuje różne techniki od klasycznej gitary do tappingu. Bardzo mi się płyta podoba, zatem nie będę wytykał słabości, bo tego się naprawdę rewelacyjnie słucha!
    O jednym może wspomnę, hmmm, ukłony dla Bizona za wstrzemięźliwość w kwestii luizjańskiego ;-)
    Ale naprawdę tu wszystko gra i jest na miejscu. Więcej takich proszę...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie mogę przestać słuchać, takie to smakowite :-)
    Jeszcze raz dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  4. hah tak, zdecydowanie uzależniająca płyta ;) ciesze sie, że sie spodobała :)

    OdpowiedzUsuń