Formacja Bees Made Honey in the Vein Tree na samym starcie
wyróżnia się na pewno dziwaczną nazwą. Zespół ze Stuttgartu wydał niedawno swój
debiutancki album – dla odmiany o tytule dość „normalnym”, Medicine. Niemiecki kwartet może i świata swoją pierwszą propozycją
nie zbawia, bo tego typu klimaty znamy już dość dobrze na odrodzonym w
ostatnich latach rynku ciężkiej psychodelii, ale na starcie pokazuje, że
operowanie takim odlotowym klimatem w połączeniu z ciężkimi, walcowatymi
riffami ma już opanowane w całkiem niezłym stopniu. Jeśli szukacie w muzyce
czegoś nowego, to pewnie ta propozycja was nie zainteresuje, ale jeśli lubicie
takie właśnie przytłaczające nieco brzmienia ładnie skontrastowane z kojącymi
odlotami, to pierwszy album Bees Made Honey in the Vein Tree być może jest
propozycją dla was.
Rzut oka na spis utworów i już wiadomo, że panowie nie lubią
się rozdrabniać. Na płycie znajdziemy tylko pięć kompozycji, a jeśli wziąć pod
uwagę, że ostatnie dwie to jeden numer podzielony na części, to możemy uznać,
że cztery. Przy tym udało się nagrać płytę trwającą trzy kwadranse. Zapomnijcie
o „piosenkowej” strukturze, zwrotkowo-refrenowej konstrukcji i szybkim
przechodzeniu do sedna. Na Medicine dominują
długie, klimatyczne intra, spokojne rozwijanie akcji i równie cierpliwe
wieńczenie całości. Jeśli jesteś z tych, którzy muszą mieć wszystko natychmiast
i bez zbędnej zwłoki, to zalecam szybkie oddalenie się w kierunku formatu
radiowego, bo ta płyta będzie jedynie źródłem frustracji. Ale fani mozolnego budowania
klimatu powinni być zadowoleni. Every
Night I Walk the Same Trail of Thought rozpoczyna się bardzo niepozornie i
przez pierwszych pięć minut głównie hipnotyzuje i oswaja słuchaczy z nieco
sennym klimatem zawartych tu brzmień. Prym wiedzie mocny rytm perkusyjny, na
tle którego mamy przyjemne wywijasy gitarowe, które jednak nigdy nie stają się
zbyt agresywne. A potem stopniowo robi się coraz intensywniej i w drugiej
części utworu wchodzi sporo brudu i przesteru, a do tego wokal z mocnym
efektem, który jednak cały czas pozostaje gdzieś na drugim planie. To zresztą zazwyczaj
w tego typu muzyce element, który najmniej mnie przekonuje. Tak też jest tutaj.
Ja po prostu nie czuję, żeby w tego typu nagraniach wokal w ogóle był
potrzebny, a jeśli już, to niech będzie on sporadycznie pojawiającym się
dodatkiem. Wtedy sprawdza się najlepiej.
Burn the Sun
(siedem i pół minuty) i utwór tytułowy (sześć minut) wyglądają w tym zestawie
niemal na miniatury. W tym pierwszym, w przeciwieństwie do utworu otwierającego
album, nie ma przyjemnych, kojących dźwięków na rozruch. Tu od razu dostajemy w
pysk mocnymi riffami z przesterem i solidnym łupnięciem. Dopiero później
pojawia się więcej przestrzeni i oddechu, choć na zakończenie wracamy do
solidnego młócenia. Ale kiedy ta kompozycja przechodzi płynnie w Medicine, mamy chyba najspokojniejszy
fragment na płycie. Przez pierwsze dwie minuty utworu tytułowego trafiamy na
istną sielankę brzmieniową. Panowie nie spieszą się, grają sobie bardzo
spokojnie i na luzie. Aż tu nagle w trzeciej minucie na tę spokojną, zieloną
łąkę w środku leniwego letniego dnia spada… hmm wielki doomowy meteoryt (czy ma
to sens?). Piękny kontrast im wyszedł w tym numerze. No i na koniec Sail Away – trwające 21 minut monstrum
podzielone na część pierwszą i drugą. Początek kontynuuje klimat z mocniejszej
części Medicine, bo znowu mamy
podobny, ciężki riff z basowym wzmocnieniem. Ale przecież wiadomo, że nie będą
nas tak wkręcać w ziemię przez 21 minut. Znajdziemy tu zatem i trochę
fragmentów spokojnych, kiedy znowu można myślami odpłynąć sobie w dowolne
okolice (głównie w drugiej części), jak i motywy wciskające w fotel. Kwartet
znalazł dość dobre proporcje między jednymi i drugimi, co sprawia, że ten
ostatni numer świetnie sprawdza się jako dopełnienie całości klimatu albumu.
Pszczółki z miasta Mercedesa na swoim pierwszym albumie
pokazały się z dobrej strony. Oczywiście zespołów grających w podobnym stylu
jest sporo i w dużej mierze od szczęścia, ale także od dalszego rozwoju
formacji zależeć będzie, czy za kilka lat ludzie będą czekali na ich kolejne
płyty, czy może pozostaną jednym z milionów zespołów, które mimo obiecującego
startu nigdy się nie wybiły. Życzę im pierwszej opcji, bo Medicine, choć może nie grzeszy oryginalnością i na pewno nie
wywraca porządku w ciężkiej muzyce do góry nogami, to kawał naprawdę solidnego
grania w klimatach heavy psych. Trzymam kciuki i obserwuję.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Bardzo przyjemnie zaczynają brzmieć jak włączają tą riffową gitarę. Grecy z wcześniejszej recenzji też brzmią nie najgorzej ale brak im czegoś... kompozycyjnie mogliby być lepsi.
OdpowiedzUsuńPszczółki mają moim zdaniem szansę. Ten wokal niezbyt nachalny tak nie odrzuca, choć przyznam rację, że ten gatunek bez wokalu sobie radzi.