wtorek, 28 marca 2017

Bees Made Honey in the Vein Tree - Medicine [2017]



Formacja Bees Made Honey in the Vein Tree na samym starcie wyróżnia się na pewno dziwaczną nazwą. Zespół ze Stuttgartu wydał niedawno swój debiutancki album – dla odmiany o tytule dość „normalnym”, Medicine. Niemiecki kwartet może i świata swoją pierwszą propozycją nie zbawia, bo tego typu klimaty znamy już dość dobrze na odrodzonym w ostatnich latach rynku ciężkiej psychodelii, ale na starcie pokazuje, że operowanie takim odlotowym klimatem w połączeniu z ciężkimi, walcowatymi riffami ma już opanowane w całkiem niezłym stopniu. Jeśli szukacie w muzyce czegoś nowego, to pewnie ta propozycja was nie zainteresuje, ale jeśli lubicie takie właśnie przytłaczające nieco brzmienia ładnie skontrastowane z kojącymi odlotami, to pierwszy album Bees Made Honey in the Vein Tree być może jest propozycją dla was.

Rzut oka na spis utworów i już wiadomo, że panowie nie lubią się rozdrabniać. Na płycie znajdziemy tylko pięć kompozycji, a jeśli wziąć pod uwagę, że ostatnie dwie to jeden numer podzielony na części, to możemy uznać, że cztery. Przy tym udało się nagrać płytę trwającą trzy kwadranse. Zapomnijcie o „piosenkowej” strukturze, zwrotkowo-refrenowej konstrukcji i szybkim przechodzeniu do sedna. Na Medicine dominują długie, klimatyczne intra, spokojne rozwijanie akcji i równie cierpliwe wieńczenie całości. Jeśli jesteś z tych, którzy muszą mieć wszystko natychmiast i bez zbędnej zwłoki, to zalecam szybkie oddalenie się w kierunku formatu radiowego, bo ta płyta będzie jedynie źródłem frustracji. Ale fani mozolnego budowania klimatu powinni być zadowoleni. Every Night I Walk the Same Trail of Thought rozpoczyna się bardzo niepozornie i przez pierwszych pięć minut głównie hipnotyzuje i oswaja słuchaczy z nieco sennym klimatem zawartych tu brzmień. Prym wiedzie mocny rytm perkusyjny, na tle którego mamy przyjemne wywijasy gitarowe, które jednak nigdy nie stają się zbyt agresywne. A potem stopniowo robi się coraz intensywniej i w drugiej części utworu wchodzi sporo brudu i przesteru, a do tego wokal z mocnym efektem, który jednak cały czas pozostaje gdzieś na drugim planie. To zresztą zazwyczaj w tego typu muzyce element, który najmniej mnie przekonuje. Tak też jest tutaj. Ja po prostu nie czuję, żeby w tego typu nagraniach wokal w ogóle był potrzebny, a jeśli już, to niech będzie on sporadycznie pojawiającym się dodatkiem. Wtedy sprawdza się najlepiej.

Burn the Sun (siedem i pół minuty) i utwór tytułowy (sześć minut) wyglądają w tym zestawie niemal na miniatury. W tym pierwszym, w przeciwieństwie do utworu otwierającego album, nie ma przyjemnych, kojących dźwięków na rozruch. Tu od razu dostajemy w pysk mocnymi riffami z przesterem i solidnym łupnięciem. Dopiero później pojawia się więcej przestrzeni i oddechu, choć na zakończenie wracamy do solidnego młócenia. Ale kiedy ta kompozycja przechodzi płynnie w Medicine, mamy chyba najspokojniejszy fragment na płycie. Przez pierwsze dwie minuty utworu tytułowego trafiamy na istną sielankę brzmieniową. Panowie nie spieszą się, grają sobie bardzo spokojnie i na luzie. Aż tu nagle w trzeciej minucie na tę spokojną, zieloną łąkę w środku leniwego letniego dnia spada… hmm wielki doomowy meteoryt (czy ma to sens?). Piękny kontrast im wyszedł w tym numerze. No i na koniec Sail Away – trwające 21 minut monstrum podzielone na część pierwszą i drugą. Początek kontynuuje klimat z mocniejszej części Medicine, bo znowu mamy podobny, ciężki riff z basowym wzmocnieniem. Ale przecież wiadomo, że nie będą nas tak wkręcać w ziemię przez 21 minut. Znajdziemy tu zatem i trochę fragmentów spokojnych, kiedy znowu można myślami odpłynąć sobie w dowolne okolice (głównie w drugiej części), jak i motywy wciskające w fotel. Kwartet znalazł dość dobre proporcje między jednymi i drugimi, co sprawia, że ten ostatni numer świetnie sprawdza się jako dopełnienie całości klimatu albumu.

Pszczółki z miasta Mercedesa na swoim pierwszym albumie pokazały się z dobrej strony. Oczywiście zespołów grających w podobnym stylu jest sporo i w dużej mierze od szczęścia, ale także od dalszego rozwoju formacji zależeć będzie, czy za kilka lat ludzie będą czekali na ich kolejne płyty, czy może pozostaną jednym z milionów zespołów, które mimo obiecującego startu nigdy się nie wybiły. Życzę im pierwszej opcji, bo Medicine, choć może nie grzeszy oryginalnością i na pewno nie wywraca porządku w ciężkiej muzyce do góry nogami, to kawał naprawdę solidnego grania w klimatach heavy psych. Trzymam kciuki i obserwuję.




--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Bardzo przyjemnie zaczynają brzmieć jak włączają tą riffową gitarę. Grecy z wcześniejszej recenzji też brzmią nie najgorzej ale brak im czegoś... kompozycyjnie mogliby być lepsi.
    Pszczółki mają moim zdaniem szansę. Ten wokal niezbyt nachalny tak nie odrzuca, choć przyznam rację, że ten gatunek bez wokalu sobie radzi.

    OdpowiedzUsuń