Na norweską ekipę Spidergawd
trafiłem czas jakiś temu przez ich mocne wówczas powiązania z dużo lepiej mi
znaną i bardziej doświadczoną formacją Motorpsycho. Jeszcze przy okazji
poprzedniego albumu – III – Spidergawd
miał w swoich szeregach dwie trzecie składu Motorpsycho. Minął rok i nagle personalnych
punktów wspólnych nie ma żadnych, bo basista Bent Sæther postanowił skupić się
tylko na swojej macierzystej formacji i ze Spidergawd odszedł, a mniej więcej w
tym samym czasie Motorpsycho opuścił zwariowany pałker Kenneth Kapstad, który
obecnie może się z kolei poświęcić w całości grupie, która jest bohaterem tego rozpoczynającego
się mocno zawile tekstu. Tym, którzy się pogubili, proponuję przeczytanie tego
wstępu ponownie, resztę zaś zapraszam do kolejnych akapitów, w których będę się
wymądrzał na temat muzycznej zawartości wydanego niedawno czwartego krążka
Spidergawd, zatytułowanego… IV.
Na początek trzeba panom wytknąć
obsuwę. Każda z wcześniejszych płyt formacji pojawiała się w drugiej połowie
stycznia kolejnych lat. Jak w szwajcarskim zegarku. A tu na IV trzeba było czekać aż do połowy
lutego! Żeby mi to przedostatni raz było! Panowie wyspecjalizowali się w
trwających niecałe trzy kwadranse energetycznych kopach, zaaranżowanych jednak
o tyle ciekawie, że zamiast gitary rytmicznej mamy saksofon jako pełnoprawny
instrument tworzący tło i od czasu do czasu „solówkujący” wspólnie lub na
przemian z gitarą. Znaleźli brzmienie, które im odpowiada, i tego się trzymają,
więc niespodzianek po „czwórce” oczekiwać nie należy, ale słuchacze, którzy
polubili poprzednie ich dokonania, pewnie i tym razem nie będą nową płytą
zawiedzeni. Obyło się bez bardzo długiego numeru (takiego jak podzielone na
trzy krótsze ścieżki Lighthouse z
poprzedniej płyty). Tym razem formy są bardziej zwarte i poza jednym wyjątkiem
w zasadzie niemal radiowe (przynajmniej jeśli chodzi o czas trwania).
Zaczynają bardzo dynamicznie. Is This Love…? tytułem może kojarzyć się
z nieco ckliwą balladką Whitesnake z 1987 roku, ale muzycznie trudno sobie
wyobrazić w obrębie rocka dwa bardziej różne numery. Tu jest czad, jest moc,
jest energia. Jest trochę przebojowości, takiej może w stylu Foo Fighters, ale
podanej w dużo gęstszej aranżacji. Gdzieś pod spodem przebija się jednak chwytliwa
melodia. Tej dynamiki jest też sporo w I
Am the Night, choć akurat ta kompozycja rozpoczyna się niespodziewanie w
klimacie Red Hot Chili Peppers. Szybko jednak gitarowo-saksofonowe kombo proponuje
solidne brzmieniowe mięcho. Melodia jest tu jakby bardziej przykryta
hardrockowym hałasem, ale refren oraz kapitalna solówka gitarowa do pewnego
stopnia przywracają w tym względzie równowagę. LouCille od pierwszego odsłuchu nieodparcie kojarzy mi się z We Rock, tylko zagranym na
wspomagaczach. Po takim czadzie przydałoby się trochę wytchnienia i choć Ballad of a Millionaire z klasyczną
rockową balladą niewiele ma wspólnego, a i z ciężaru w tym numerze panowie nie
zeszli, to chociaż zmniejszyli (odrobinę) tempo, dzięki czemu można trochę
ochłonąć. W dodatku dużo lepiej w tym numerze słychać to kapitalne, gęste tło,
które cały czas robi w Spidergawd saksofon.
What Have You Become atakuje riffem niczym Maidenowe Sanctuary, więc znowu mamy solidny
łomot, bardzo intensywny. Może nawet nieco przytłaczający, bo gdy nagle utwór
się kończy i zapada cisza, czuję, jak mój mózg zaczyna się relaksować po tym
nagłym zrzuceniu balastu. Tym bardziej, że kolejny numer to jedyna dłuższa
kompozycja na płycie, ośmiominutowa The
Inevitable (znana też pod tytułem What
Must Come to Pass), która przez pierwszą minutę oferuje znacznie
spokojniejszy klimat, z dodatkiem harmonijki ustnej. Niech was to jednak nie
zwiedzie. Jak już wstęp dobiega końca Per Borten wchodzi ze stonerowym riffem i
znowu robi się cholernie ciężko, choć jednocześnie dość chwytliwie w refrenie,
dzięki czemu tym razem zupełnie nie czuję się przytłoczony tym ciężarem. A już
całkowicie bosko jest w połowie numeru, który nagle muzycy zwalniają, ujmują z
ciężaru i na krótki czas uciekają w klimatyczną psychodelię. Znakomita partia
gitary z końcówki utworu jest wisienką na torcie. Jak już wspomniałem o
Bortenie, to należy też na pewno zwrócić uwagę na jego wokal. Może facet nie
jest największym wokalistą wszech czasów, ale jego mocny, zdecydowany głos
kapitalnie pasuje do tej muzyki. Zresztą inny zwyczajnie zniknąłby w tych gęstych
aranżacjach. W Heaven Comes Tomorrow
zespół niespodziewanie uderza w celtyckie klimaty i przez moment w
instrumentalnym fragmencie można dać się nabrać, że słuchamy Thin Lizzy na (silnych)
sterydach. W ramach kontynuacji niespodziewanych nawiązań ostatni numer na
płycie – Stranglehold z gościnnym
udziałem wokalisty grupy Kvelertak, Erlenda Hjelvika – rozpoczyna się riffem żywcem
wziętym z podręcznika „Jak brzmieć jak Angus Young?”. Oczywiście całości z
AC/DC w żaden sposób pomylić się nie da, ale główna rama utworu daleko od
schematu klepanego od miliona lat przez Angusa i spółkę nie odchodzi.
Jak zwykle Norwegowie robią
swoje, a do tego są w tym bardzo naturalni. Może nie jest to najbardziej
subtelna muzyka pod słońcem, ale chyba każdy słuchacz rocka potrzebuje czasem
muzycznego strzału w twarz, a oni go zapewniają – i to wcale nie zawsze tylko
szybkimi kawałkami, lecz nierzadko w formie numerów o wiele dłuższych, czasem
nawet dość złożonych i przy tym zapewniających odpowiedni ciężar. Wątku
obrywania po twarzy nie będę rozwijał, bo zrobiłem to przy okazji ich
poprzedniej płyty. Podsumuję tylko, że w tej kwestii nic się nie zmieniło.
Jeśli poprzednie krążki smyrają was w odpowiednich miejscach, to i po nowy
powinniście sięgnąć. Wciąż jest głośno, intensywnie, czadowo, ale nie prostacko
czy banalnie.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
No jak widać zespół utrzymał poziom, choć brakuje mi na płycie wyraźnego lidera wśród utworów. Tu rzeczywiście dają w mordę ale w sposób tak miły, że nadstawia się drugi policzek. Chciałoby się w związku z tym nawiązać do tych, którym nadstawianie drugiego policzka jest nakazywane, ale ich w kraju mało.
OdpowiedzUsuńTu prostota jest wyrafinowana, aby taki osiągnąć efekt, trzeba znać się na rzeczy znakomicie. Tu rzemiosło podnoszą do rangi sztuki. Naprawdę warto!