Historia poznania przeze mnie tej
formacji przedstawia się następująco. W zeszłym roku w trakcie robienia
wspólnych zakupów z kilkoma znajomymi osobami w jednym z moich ulubionych
internetowych sklepów płytowych, jedna z tych osób zamówiła pierwszy krążek
norweskiej formacji Friendship. „To dobre jest”, usłyszałem. Dobre i tanie, bo
płyta po ostrej przecenie kosztowała ze dwa albo trzy euro. Za takie pieniądze
mogę wziąć niemal w ciemno (no, jednak polegając na zdaniu osoby, która jest
pewniakiem w kwestiach muzycznych). Zamówiłem i dla siebie, posłuchałem i
faktycznie – dobre to jest! Dlatego po album numer dwa, wydany niedawno krążek Ain’t No Shame, sięgałem już z pewnymi
oczekiwaniami i w pełni świadomie. W pełni świadomie także go polecam.
Are you ready? Yes, I Am! –
pytają i zaraz odpowiadają za mnie muzycy. Nie mam im tego za złe, bo nie
mijają się w tej odpowiedzi z prawdą. Co więcej, oprócz tego, że jestem ready, jestem też całkiem happy z właściwego początku albumu, czyli
numer Gypsy, który wita nas
dynamicznie, ze sporym udziałem instrumentów perkusyjnych kapitalnie
podkręcających rytm. Nie jest to pewnie najlepszy kawałek o tym tytule w
historii rocka (konkurencja jednak dość spora…), ale z miejsca daje dobre
pojęcie o tym, czego spodziewać się dalej. I już w tym pierwszym pełnoprawnym
numerze słychać, że to płyta, na której nie będzie jednej „gwiazdy”. Każdy z
trójki muzyków ma tu spore pole do popisu, więc oprócz kapitalnie napędzającej
wszystko perkusji mamy także cholernie dobre basowe pętelki i fantastyczne
wstawki gitarowe (a także bardzo solidny, rockowy wokal perkusisty grupy). Inaczej na tej płycie
nie będzie. Każdy numer to bardzo przyjemne granie na wysokim poziomie. Czasem
nieco spokojniej (numer tytułowy, który oszczędne aranżacyjnie zwrotki ładnie łączy
z nieco intensywniejszymi „refrenami”, niemal najdłuższe na płycie, bardzo
subtelne i spokojne Moments czy też ten
najdłuższy – wieńczący album – utwór Truth
in Your Lies, który przez cztery i pół minuty pięknie sunie w klimatach
niespokojnego bluesa, a w drugiej połowie ożywia się i wchodzi w rejony lekko
psychodelicznego, rockowego jazgotu), a czasem mocniej lub po prostu bardziej
żywiołowo, z nutką rockowego, woodstockowego w klimatach szaleństwa (luzackie Harmony Turns to Sound ze świetnymi
wstawkami dęciaków i hendrixowską solówką, Fire,
którego dynamiczny główny motyw jest jakby wyjęty z ostatniej płyty Rival Sons,
czy fantastyczne Live Peacefully,
które zaskoczyło mnie rytmami rodem z wczesnych płyt Santany).
Ain’t No Shame to kapitalne rockowe brzmienie, ale także płyta,
dzięki której doświadczymy różnych odmian rockowego brzmienia i różnych
muzycznych klimatów. To album, który z pewnością przypadnie do gustu tym,
którzy uwielbiają granie z przełomu lat 60. i 70. – zarówno to o charakterze
bardziej bluesowym lub blues-rockowym, jak i to mocniej zmierzające w kierunku
rockowej psychodelii. Dla zwolenników dobrego, żywiołowego, oldschoolowego
rocka z gościnnym udziałem instrumentów dętych i pierwiastkiem latynoskich
brzmień od czasu do czasu jest to w tym roku pozycja obowiązkowa.
1. Are You Ready? (1:52)
2. Gypsy (3:45)
3. Ain't No Shame (3:17)
4. Harmony Turns to Sound (2:51)
5. Got Me Feeling So Good (3:00)
6. Moments (6:25)
7. Fire (3:34)
8. Alaska Night (4:00)
9. Live Peacefully (5:04)
10. Truth in Your Lies (8:00)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Bardzo fajna płyta :)
OdpowiedzUsuńLubię ostatnio takie "szorstkie" płyty, które sprawiają wrażenie jakby nie za bardzo były masterowane, tylko nagrywane przez kapelę w garażu.
OdpowiedzUsuń