Dwa lata temu kompletnie mnie
zaskoczyli swoją pierwszą prawdziwą dużą płytą – Nine Years. Kilka sekund po
odpaleniu pierwszego utworu byłem już niemal pewny, że ten album mi się
spodoba. Przeczucie nie zawiodło – płyta wylądowała w czołówce moich ulubionych
krążków 2016 roku. Nic więc dziwnego, że – jak to zwykle bywa przy takich
okazjach – album numer dwa był równie wysoko na liście oczekiwań tegorocznych,
co naturalnie mogło się skończyć klapą i sporym zawodem, ale znowu miałem
przeczucie, że to mi raczej nie grozi. Nie myliłem się. Ekipa z Montrealu,
która ledwie kilka dni temu wpadła na koncert do Wrocławia (niestety przez
konflikt dat koncertowych nie miałem okazji ich zobaczyć i cholernie żałuję),
wydała właśnie swój drugi album – Seven Storms – który absolutnie w niczym nie
ustępuje fantastycznemu debiutowi, a nawet jest chyba od niego bardziej
różnorodny i jeszcze ciekawszy, a przy tym równie klimatyczny.
Seven Storms zawiera dziewięć
kompozycji trwających 41 minut. Są to w zdecydowanej większości utwory o dość „piosenkowym”
czasie trwania, czyli raczej bez szaleństw w postaci długiego rozwijania
motywów i mozolnego wprowadzania w klimat kompozycji, ale jednocześnie w żadnym
momencie nie mam poczucia, że grupa skończyła dany numer za szybko albo nie
wykorzystała w pełni jego potencjału. Z pierwszych czterech kawałków aż trzy nie
dobijają nawet do czterech minut, ale absolutnie w niczym to nie przeszkadza.
Utwór tytułowy, który płytę otwiera, kapitalnie wprowadza w klimat całości
mocnym rytmem, dynamiką, ciężkimi riffami i fantastycznym, gęstym brzmieniem
organów, a do tego mocnym wokalem. To taki walczyk na kwasie – ciężki, ale
niezwykle melodyjny i chwytliwy. Dla kontrastu White Bluffs jest dość
urozmaicone pod kątem tempa, dynamiki i natężenia dźwięku mimo tego dość
skromnego czasu trwania. Również najkrótszy na płycie Inside the Rift brzmi
bardzo gęsto i dynamicznie, napędzany prostym riffem i bardzo solidnym
perkusyjnym łojeniem. W ten początek płyty zespół wplótł obłędnie klimatyczny,
nieco dłuższy numer Turn You In, który brzmi jak zaginiona mroczna ballada
Doorsów nagrana – zamiast w studiu w Los Angeles – w ledwo stojącej szopie
wciśniętej między bagna południa Stanów. Bardzo mocna i cholernie dobra rzecz,
która w dodatku kapitalnie się rozkręca.
W dalszej części płyty zespół ani
na chwilę nie obniża poziomu. W You Could znowu pozwala na chwilę
oddechu, zręcznie żonglując klimatycznymi, spokojnymi fragmentami, w których
dominują organy, oraz mocnym pieprznięciem gitarowym. Do spokojnych, bagnistych
brzmień balladowych grupa powraca w Into the Depths, ale tylko w pierwszej
części, bo w drugiej połowie jak dokładają ciężaru, to włosy stają dęba. To
jednak nie koniec wycieczek w spokojniejsze muzyczne rejony. W Witness Marks
zamiast gęstych brzmień organowych mamy dla odmiany fortepian i klimat rodem z
płyt Nicka Cave’a, tylko z mocniejszym, bardziej szorstkim wokalem. Do tego
jeszcze delikatny chórek z żeńskim wokalem, który wprowadza nowy wymiar do tego utworu i całej płyty. Już
miałem napisać, że to chyba mój ulubiony numer na tym krążku, ale to samo
chciałem napisać przynajmniej ze dwa razy już wcześniej. Nie spodziewajcie się
obniżenia poziomu pod koniec. Old Chills to znowu sprawdzona formuła
kapitalnego klimatu w lżejszych fragmentach i gęstego, soczystego, ale
niezwykle melodyjnego łojenia w momentach cięższych. Rozkręcająca się z każdym
powtórzeniem głównego motywu końcówka jest absolutnie obłędna. Potężnie brzmi
zakończenie płyty w postaci najdłuższej kompozycji na niej – siedmiominutowego Stop
Screaming. Tempo niby niespecjalnie szybkie, poziom hałasu też bez szaleństwa,
ale ciężar i klimat tej kompozycji wbijają w ziemię. To takie zakończenie
płyty, po którym naprawdę nie ma już czego zbierać.
Jim Morrison kroczący po
bagniskach Luizjany w towarzystwie stróżów prawa z serialu Detektyw, połykający
piguły jeszcze mocniejsze niż zazwyczaj i przenoszący się muzycznie po uzyskaniu
odpowiedniego stanu we współczesne czasy, żeby przyłoić brzmieniowo z
dodatkowym kopem, mając przy boku armię pomocników z grup takich jak Graveyard
czy Queens of the Stone Age. Czasami z wizytą i buteleczką wpada także Nick
Cave, żeby wprowadzić wszystkich w odpowiednio wisielczy nastrój. Tak właśnie
widzę i słyszę Seven Storms. To płyta – podobnie zresztą jak i debiut –
wyróżniająca się kapitalnym klimatem. A przy okazji, choć słychać oczywiście
wyraźne podobieństwa między oboma albumami, jednak trochę inna od Nine Years.
Czyli pełen sukces. Udało się utrzymać poziom i klimat, ale nie kopiować
poprzedniczki. Kanadyjska formacja zdecydowanie potwierdza status jednego z
moich ulubionych nowych zespołów na rockowej scenie. Brawo!
1. Seven Storms (3:45)
2. White Bluffs (3:35)
3. Turn You In (5:12)
4. Inside the Rift (3:10)
5. You Could (4:12)
6. Into the Depths (3:46)
7. Witness Marks (5:44)
8. Old Chills (4:19)
9. Stop Screaming (7:08)
Płytę można kupić (a także wysłuchać wszystkich nagrań z niej) na profilu grupy w serwisie bandcamp.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Materiał na tej płycie jest wspaniały, kompozycje jak brzytwy, aranżacje w starym dobrym stylu, nawet fałsze wokalisty nie są w stanie odwrócić uwagi od wartości muzycznej płyty, ale jest coś, co przyprawia o ból uszu. Płytę zrealizował gość, któremu w łepetynie się zafiksowało, że jak gramy brudny rock proweniencji bluesowej to dźwięk też musi być brudny. No i cierpię przez drania za każdym odtworzeniem, bo materiał jest tak wciągający, że zaciskam zęby i słucham...
OdpowiedzUsuńGdyby dać realizację we właściwe ręce, to nie wiem, czy to nie byłby przebój roku. Zdecydowanie chłopaki zapunktowali u mnie.
Jestem absolutnie zachwycony. Debiut Mountain Dust był jedną z moich ulubionych płyt 2016 roku, więc z niecierpliwością czekałem na to wydawnictwo. Nie zawiodłem się bo panowie dają do pieca konkretnie. W zasadzie tylko "White Bluffs" jakoś taki mniej zapamiętywalny jak dla mnie.Jest piekielnie klimatycznie,mrocznie,ciężko...To zdecydowanie kandydat do pierwszej piątki 2018 roku.
OdpowiedzUsuń