Saturna to kwartet z Barcelony,
który początkowo uformował się w 2010 roku, by zarejestrować kilka pomysłów
stworzonych przez basistę formacji. Po kilku zmianach w składzie mamy stan
obecny – dwóch gitarzystów (jeden z nich śpiewa – mam jednocześnie wrażenie, że
kwestia drugiego wiosłowego nie została jeszcze ostatecznie rozstrzygnięta, bo
na zdjęciach z ostatnich tygodni znalazłem dwóch różnych gości na tej pozycji)
i sekcję rytmiczną. Zespół może się pochwalić już całkiem sensownym dorobkiem
twórczym. Atlantis to pierwszy ich
album, na jaki trafiłem, choć już czwarty wydany przez zespół. Okładka dość
mocno sugeruje zawartość stonerowo-psychodeliczną, zresztą właśnie „stoner” to
słowo, które przy okazji internetowego szufladkowania grupy pada dość często. I
jest to, przyznam, nieco mylące, przynajmniej w przypadku nowej płyty, bo
muzyka grupy zdecydowanie nie przypomina ciężkiego, szorstkiego łojenia.
Owszem, pewne elementy stoner rocka tu znajdziemy, ale…
Współczesne zespoły flirtujące
nieco ze wspomnianymi brzmieniami stonerowymi zazwyczaj są mocno zapatrzone w
Black Sabbath. Od tego się w zasadzie nie ucieknie. Tu jednak sprawa ma się
nieco inaczej. Wokal Jimiego Vieco faktycznie bardzo mocno inspirowany jest
wokalem Ozzy’ego – słychać to nie tylko w samym głosie (nieco mniej
histerycznym od tego, którym dysponuje Osbourne), lecz także w budowaniu
melodii wokalu, frazowaniu i wszystkich tych elementach, które wpływają na to,
jak odbieramy śpiew. Choć może jednak dodam, że co nieco z Chrisa Cornella też
tam da się usłyszeć. Ale już w warstwie instrumentalnej wcale nie znajdziemy tu
podwyższonego stężenia sabbathowskiego riffu na dźwięk sześcienny. Jasne –
czasem pojawi się coś, co można skojarzyć z Iommim, ale znacznie częściej
muzyka grupy Saturna – zarówno w warstwie rytmicznej jak i gitarowej –
nawiązuje do sceny Seattle, a czasem polotem nieco przypomina twórczość także
przecież z Seattle pochodzącego Hendrixa. Przecież takie kompozycje jak Way Too Long, Dusk and Down czy Last
Forever mogłyby spokojnie podbijać antenę MTV 25-30 lat temu i trafiać na
płyty takich grup jak Soundgarden czy Mother Love Bone. Czasem robi się też
przyjemnie okołobluesowo, jak w niezwykle spokojnym Atlantis in Bloom. Wspomniane flirty ze stonerem da się znaleźć natomiast
na przykład w Standing Still.
Atlantis to nie jest album, po odsłuchu którego krzyknąłbym: „Jakie
to jest fantastyczne! Muszę natychmiast powiedzieć całemu światu o tej płycie!”.
No nie, aż tak nie. Ale już „Hmm, to się nada do mojej audycji i coś mi się
wydaje, że zrobi dobre wrażenie” faktycznie w mojej wewnętrznej rozmowie z
samym sobą padło. Im więcej razy płytę odsłuchiwałem, tym takich fragmentów,
które chciałem zaprezentować, było więcej. Czwarty album hiszpańskiej formacji
to bardzo udane wydawnictwo, które z pewnością zachęci mnie do nadrobienia
zaległości i poznania przynajmniej części wcześniejszych dokonań grupy.
Zachęcam do odsłuchu nagrań na Bandcampie.
1. Black Purple (4:15)
2. Standing Still (5:19)
3. Get Over It (3:31)
4. Way Too Long (4:37)
5. Dusk and Down (4:31)
6. Ahead (5:40)
7. Last Forever (5:51)
8. Atlantis in Bloom (5:08)
9. Distant Shores (5:52)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Co za dużo to nie zdrowo. Wszystkie te zespoły, których nazwy słyszę pierwszy raz, a które wskrzeszają tak naprawdę starego dobrego hard rocka pod różnymi nazwami stylów, zaczynają mi się zlewać w jedną bezkształtną breję. Mam ochotę wrócić do starych zespołów które grały jakby podobnie, ale wtedy to było jakieś szczere i naturalne, a nawet odkrywcze, i wracać nie pod wpływem inspiracji tymi nowymi, a w ucieczce przed nimi do oryginału. Zdaje się że muzyka nie polega na powtarzaniu do wywołania nudności jednego, niezbyt wymyślnego riffu, i dodaniu do niego elektronicznych, pseudopsychodelicznych efektów przestrzennych plus lepszego czy gorszego wokal, dla lepszego efektu przetworzonego elektronicznie, a na pomyśle melodyczno-tekstowym, który nas zaskoczy i wprawi w osłupienie. Wybrałbym z tych płyt po jednym, góra dwa kawałki i zrobił składankę...do samochodu, ale ja się nie znam i przynudzam :P
OdpowiedzUsuńKoniecznie. Koniecznie trzeba z tym skończyć. Co za dużo to nie zdrowo, a tu nowość goni nowość. Wszystko to w dodatku nieszczere i nienaturalne. Przecież muzyka polega na pomyśle melodyczno-tekstowym, który nas zaskoczy i wprawi w osłupienie a wiadomo, że oryginały, które tak dobrze znamy i lubimy zaskoczą nas najbardziej i wprawią w osłupienie. Nowości wywołują jeno stupor i nudności, dlatego popieram wniosek kolegi drmaciek i proponuję kolegę drmaciek na przewodniczącego Koła Obrońców Przed Nowościami - w skrócie KOPN.
UsuńProsimy kolegów i koleżanki o aklamację!
I po co ten sarkazm? Przecież pisałem że się nie znam :P
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, nie mogłem się powstrzymać. Postaram się bardziej kontrolować.
UsuńAle kiedy trafię na głupotę wybitną, to kto wie?
Przeszedłem okres buntu przed nowościami, wszem i wobec twierdziłem, że tylko klasyka się liczy bo nowości wtórne do bólu. Cóż, nikt nie jest doskonały, wielu wpada w tę pułapkę.
Na szczęście wróciłem do równowagi tzn. słucham zarówno klasyki jak i nowości, bo mimo wszystko jeszcze nie wszystko zostało skomponowane i zagrane :-)
Bez urazy