Historia powstania i wydania
piątego studyjnego albumu grupy Tool jest tak znana i wałkowana na wszystkie
strony od wielu lat, a szczególnie teraz, gdy płyta ta w końcu się ukazała, że
nie czuję nawet najmniejszej potrzeby, by przypominać wam, ile czasu minęło od
ukazania się wydawnictwa poprzedniego, albo wspominać o tym, jak panowie bawili
się uczuciami biednych fanów w ostatnich latach. Moimi się nie bawili. Nigdy
nie byłem fanem zespołu Tool. Raczej obserwatorem doceniającym pewne elementy
ich twórczości. Mają w dorobku rzeczy, które naprawdę mi się podobają i intrygują
mnie za każdym razem, gdy po nie sięgnę (a nie dzieje się to zbyt często).
Natomiast kłamałbym, gdybym twierdził, że kiedykolwiek wpadałem w zachwyt nad
ich twórczością. Nowa płyta tego nie zmieni, ale choćby ze względu na ten tekst
przesłuchałem ją w całości już więcej razy niż którąkolwiek z poprzednich.
Ta płyta jest za długa. Wiem, że
na to czekaliście, więc chciałem zasadniczą część tego tekstu zacząć właśnie
tym oczywistym stwierdzeniem. Niemal 80 minut w wersji CD, kolejnych siedem w
wersji cyfrowej… litości. Nie ukrywam, że to zawsze był jeden z głównych
powodów tego, że jakoś nie zaiskrzyło pomiędzy mną a muzyką Toola. To są
naprawdę ciekawe, intrygujące, pomysłowe rzeczy, ale ja jestem w stanie skupiać
się na nich przez jakieś 40 minut. Potem zaczynam nerwowo zerkać na odtwarzacz
i sprawdzać, ile jeszcze do końca. Tak było ze wszystkimi płytami tego zespołu,
Fear Inoculum nie jest tu wyjątkiem.
Trochę szkoda, bo tu naprawdę nie brakuje dobrego materiału z klasycznym
toolowym klimatem. W tym zespole zawsze najbardziej fascynowało mnie to, że
potrafią stworzyć coś niesamowicie ciężkiego, wcale nie masakrując słuchaczy
natężeniem dźwięku czy gęstością aranżacji. Ciężar muzyki Toola wtedy robi
największe wrażenie, gdy pochodzi z klimatu kompozycji. Na nowej płycie wzorcem
takiego właśnie grania może być kompozycja Pneuma
– mrok, niepokój, gęsty klimat, a przecież zespół wcale nie napieprza tu ile
wlezie. To jednak nie ten numer jest moim ulubionym na płycie.
Faworytów mam w zasadzie dwóch.
Pierwszy to kapitalny singiel – utwór tytułowy, który otwiera album. Nie była
to miłość od pierwszego odsłuchu, ale z czasem, po kilkunastu próbach, okazało
się, że kapitalnie mi się tego słucha. Pewnie to, że ten właśnie numer
słyszałem o wiele więcej razy niż całą resztę, miało znaczenie – w końcu głębsze
zaznajomienie się z materiałem potrafi poważnie wpływać na opinię. Ale ten
efekt powinien blaknąć po kolejnych odsłuchach całej płyty, tymczasem
kompozycja tytułowa wciąż według mnie wyróżnia się na albumie choćby tym, że w
tej mało w sumie przystępnej, mrocznej, trudnej muzyce jest na swój sposób
niemal przebojowa, a na pewno wciągająca i atrakcyjna brzmieniowo. Można
narzekać, że panowie uprawiają tu mały autorecykling, no ale cóż – po tylu
latach to prawie się nie liczy… Drugim z faworytów jest najdłuższy na płycie
utwór 7empest – chyba najbardziej
dynamiczna i treściwa pozycja w tym zestawie. Te trzy wspomniane numery trwają
jakieś 38 minut. Gdyby dołożyli jeszcze jeden kawałek (ten najkrótszy) albo po
prostu dorzucili te trzy instrumentalne przerywniki dostępne tylko w wersji
cyfrowej, mielibyśmy absolutnie fantastyczną czterdziestokilkuminutową płytę,
która pewnie biłaby się o czołówkę mojej tegorocznej listy ulubionych albumów.
A tak to mamy jeszcze niemal 50 minut materiału, który absolutnie nie jest
słaby, ale… no cóż, niestety jako całość mnie nudzi – zupełnie jak w przypadku
poprzednich czterech płyt tego zespołu.
Fear Inoculum to niemal (albo ponad) 80 minut wkręcania słuchacza
mocnym, często łamanym rytmem. Mam wrażenie, że zespół prawie w każdym z
podstawowych numerów próbuję podobnych sztuczek i po jakimś czasie staje się to
nieco zbyt czytelne i przewidywalne. Przy tej długości płyty to nie pomaga. Oczywiście
do samego wykonania nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Członkowie tego
zespołu to muzyczni kosmici, a Danny Carey to perkusyjna bestia. Nawet jeśli
długimi fragmentami można odnieść wrażenie, że przysypiał podczas sesji
nagraniowych, nagle wchodzi z takim motywem, że człowiekowi podskakują wszystkie
organy wewnętrzne. Natomiast mam wrażenie, że więcej tu perfectcircle’owego
Maynarda niż Maynarda toolowego, choć moje przemyślenia w tym temacie mogą być
zupełnie chybione, wszak znawcą twórczości żadnej z tych grup nie jestem.
Nie wiem, czy ten album jest w
stanie zmienić czyjąkolwiek opinię na temat tego zespołu. Może samo to, że
wokół premiery płyty było tyle hałasu, przysporzy grupie nowych słuchaczy,
którzy byli zbyt młodzi, by się zainteresować muzyką tej formacji 13 czy 20 lat
temu, albo zwyczajnie jakoś wtedy ją przeoczyli. To całkiem możliwe. To były
zupełnie inne czasy także w samym przemyśle muzycznym. Zupełnie inna epoka. Ale
czy Fear Inoculum spodoba się komuś,
kto niespecjalnie lubił poprzednie płyty Toola? Wątpię. A czy spodoba się
starym fanom? A pewnie, czemu miałby się nie spodobać? Przecież mamy tu 100
procent Toola w Toolu. No chyba, że ktoś spodziewał się, że po tylu latach
czekania zespół stworzy najgenialniejsze muzyczne dzieło wszech czasów – wtedy
faktycznie rozczarowanie może przesłonić fakt, że to w gruncie rzeczy bardzo
solidna płyta. No ale to fani rocka (choć zupełnie innego) przerabiali
kilkanaście lat temu z pewną rockową chińszczyzną…
1. Fear Inoculum (10:20)
2. Pneuma (11:53)
3. Litanie contre la Peur (2:14)
4. Invincible (12:44)
5. Legion Inoculant (3:10)
6. Descending (13:37)
7. Culling Voices (10:05)
8. Chocolate Chip Trip (4:48)
9. 7empest (15:43)
10. Mockingbeat (2:05)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Fakt Maynard bardziej perfektcirklowy niż toolowy, ale i tak blednie przy perkusiście. To właśnie perkusja robi główny klimat tej płyty dla mnie, jego hipnotyczne tamtamki rozmiękczają mnie na bułkę tartą ;) Nie spodziewałam się fajerwerków, więc nie pieję z zachwytów, ale płyta jest taka jaka powinna być. Jest bardzo dobra i to mi w zupełności wystarczy. A co do podsumowania roku, to nie wiem czy się znajdzie w dyszce, bo wiadomo dliryki na kffasie, rulez! ;)
OdpowiedzUsuńMógłbyś zrobić jakiś ranking albumów, które trwają powyżej 45 minut, a Ci to nie przeszkadza. Chyba, że takich nie ma ;)
OdpowiedzUsuńA recenzowany album może co najwyżej powalczyć o miano najnudniejszego wydawnictwa 2019 roku. Jest faworytem.
trochę takich jest. są też płyty 70-80 minutowe, których słucha mi się świetnie, ale nie ma ich zbyt dużo. do głowy jako pierwsze przychodzi mi scenes from a memory i 6 degrees of inner turbulence
UsuńPrzyznam, że czekałem na ten tekst, bo człowiek aspirujący do przewodzenia zbłąkanym etc powinien ważne zjawiska w dziedzinie przewodnictwa zauważać i odnotowywać, a do takich nowy Tool należy - oczywiście w dziedzinie muzycznego zbawiania świata.
OdpowiedzUsuńMnie akurat długość płyty nie przeszkadza, często ratuję się przeliczaniem złotówek na minuty muzyki - i tak Tool tu wypada bardzo korzystnie ;-)
Martwią mnie natomiast Twooje problemy ze skupieniem dłuższym niż 45 minut, wizyta w filharmonii będzie tylko w połowie przyjemnością, na koncertach bigbitowcy zwykle też grają dłużej. Co zatem z jakością odbioru, a wpływa to niestety na ocenę. Którą oczywiście Zbawiciel przekaże prowadzonemu stadu. Moja rada: ćwiczyć skupienie. Wicie rozumicie Zbawicielu, podzielimy Was na 100 równych części i będziecie miarą naszych czasów. A jak się skupicie znowu w jeden kawałek, to wreszcie czasy - nasze czasy - zostaną całkiem zmierzone. No to do roboty, do roboty...
a ja ostatnio znalazłem tajemny portal z Undertow do Lateralus :-)
OdpowiedzUsuń