środa, 18 października 2017

UFO - The Salentino Cuts [2017]



Dwa lata temu zespół UFO wydał swój najnowszy studyjny krążek – A Conspiracy of Stars. Może nie było to wybitne osiągnięcie, ani szczytowy moment w historii tej zasłużonej formacji, ale wstydu panom na pewno nie przyniósł. W przypadku zespołów tak doświadczonych nigdy nie wiadomo, czy dana płyta nie będzie ostatnia. No cóż, tamta nie będzie. Na rynku pojawia się właśnie album The Salentino Cuts. Tytuły jakby znajome. Wszystkie. No tak, UFO dołącza do pokaźnego grona zasłużonych rockowych bandów nagrywających album z coverami. Nie tak dawno na podobny krok zdecydowała się formacja Krokus. Mam kilka takich płyt, kilka więcej słyszałem. Efekty w takich przypadkach są dość różne, ale na pewno nie powiem, że nie da się tego zrobić znakomicie (patrz Yeah! grupy Def Leppard). Bez uprzedzeń zatem.

Podstawowym pytaniem, które musi paść przy okazji premiery takiej płyty, jest: „Po co?”. Nie oszukujmy się, większość z nas zada sobie takie pytanie, gdy uznana rockowa grupa z niemal 50-letnim stażem wydaje nagle album z coverami. Najprostszą odpowiedzią będzie: „Bo mogą”. Trudno zresztą doszukiwać się innej. Przecież nie dla kasy, bo tej grupa UFO (podobnie jak 99,99% wykonawców obecnie) nie robi na płytach (a już na pewno nie z cudzymi utworami), a na koncertach. W pewnym sensie to pewnie chęć wypuszczenia czegoś dla fanów, gdy nie ma się zbyt wielu pomysłów, a wypadałoby coś wydać, bo czas leci, a zespół chce mieć nowy album co 2-3 lata. To dość zrozumiałe. Mniej zrozumiałe jest trzymanie się w przypadku wielu kompozycji tak kurczowo oryginałów. No przecież nie po to nagrywa się takie płyty, żeby grać to samo, co wykonawcy, którzy te utwory rozsławili. Można wspomnieć o walorze edukacyjnym – panowie chcą przedstawić słuchaczom trochę swojej ulubionej muzyki. No w porządku, tyle że wtedy tłuczenie rzeczy typu Ain’t No Sunshine, Break on Through, Just Got Paid czy Mississippi Queen nie ma najmniejszego sensu, bo każdy z tych kawałków był coverowany przynajmniej po kilkanaście razy. Choć w przypadku pierwszego z wymienionych numerów jestem w moich odczuciach chyba odosobniony. Zagraniczny słuchacze i recenzenci zdawali się mocno zaskoczeni takim wyborem. No cóż, wińcie Budkę Suflera.

Ale przyznać muszę, że jest tu kilka zaskoczeń. Nie tyle w sensie samego brzmienia i podejścia do tematu, ile w kwestii doboru utworów. Z mojej perspektywy – jako fana sceny Seattle – największym musi być River of Deceit z genialnej, jedynej płyty zespołu Mad Season. Bardzo miła niespodzianka. Problem w tym, że Phil Mogg wokalistą wciąż jest bardzo dobrym (ba, chyba każdy chciałby tak śpiewać w wieku 69 lat – także kilku jego jeszcze sławniejszych kolegów po fachu…), ale do charyzmy i przede wszystkim głosowej wyjątkowości Layne’a Staleya dość mu daleko, więc i wersja UFO nie wywołuje nawet cząstki emocji związanej ze słuchaniem oryginału. Większość pozostałych numerów to raczej nie te najbardziej oczywiste wybory, choć i żadne wielkie niespodzianki. Dominuje klimat klasycznego blues/hardrockowego grania i numerów takich jak Heartful of Soul (oryg. The Yardbirds), The Pusher (Steppenwolf) czy Paper in Fire (John Mellencamp) po prostu bardzo dobrze się słucha, choć ci, którzy znają oryginały, raczej nie będą zaskoczeni rozwiązaniami zaproponowanymi przez UFO. Rock Candy aż prosiło się o dłuższą zabawę instrumentalną i w sumie panowie na trochę tej zabawy sobie pozwalają, ale czy nie byłoby jeszcze lepiej, gdyby zaszaleli – nawet kosztem jednego utworu – i pociągnęli motyw instrumentalny jeszcze dłużej? Tak, jak zapewne czyniło z tym utworem Montrose wiele zespołów podczas koncertów.

Przyczepię się do czegoś. Trochę dziwnie brzmi mi na tej płycie wokal Mogga. A może nie tyle sam wokal, co produkcja i umiejscowienie głosu w miksie. Mam wrażenie, jakby Mogg stanowił jedną całość, a reszta grupy drugą – zupełnie inną. Nie czuję tego ognia. Te numery aż proszą się o to, żeby wylewać się z głośników z mocą wodospadu (niczym sławne tabletki do sztucznych szczęk czy jakieś inne cholerstwo reklamowane niegdyś w telewizji). Tymczasem jak dla mnie to wszystko jest jakieś takie wytłumione, trzymane w ryzach, bez „efektu wow” (chyba oglądam za dużo reklam). Ale może to też jakiś urok tego typu produkcji. Jedni lubią truskawki, a inni jak im się rozżarzony… zresztą nieważne.

Nie chcę, żeby ten tekst brzmiał jak narzekanie. The Salentino Cuts to naprawdę przyjemna płyta. Myślę, że spędzę z nią niejedną trasę w samochodzie. Nie będę też uciekał się do argumentów w stylu: „Jak będę chciał posłuchać <tu wstaw odpowiedni tytuł>, to posłucham sobie oryginału”. Choćby dlatego, że musiałbym strasznie płytami żonglować, żeby taki zestaw w wersjach oryginalnych sobie zafundować. Ale też nie zamierzam rozpływać się nad kunsztem muzyków i geniuszem prezentowanych przez nich wersji. Wszyscy wiemy, że fachowcy z nich pierwszorzędni. UFO to jedna z najzacniejszych rockowych marek i żadnym zaskoczeniem nie jest, że utwory przez nich coverowane brzmią bardzo dobrze. Ale bez ekscytacji i masowej histerii – panowie po prostu nagrali sobie rzeczy, które lubią, i zrobili to jak na starych mistrzów przystało. „Bo mogą”.

1. Heartful of Soul (3:09)
2. Break on Through (To the Other Side) (2:21)
3. River of Deceit (5:09)
4. The Pusher (4:55)
5. Paper in Fire (4:02)
6. Rock Candy (5:11)
7. Mississippi Queen (2:41)
8. Ain't No Sunshine (3:12)
9. Honey-Bee (3:58)
10. Too Rolling Stoned (5:14)
11. Just Got Paid (3:23)
12. It's My Life (3:32)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz