Ostatnio pisałem, że czas… no,
robi różne rzeczy w sporym tempie. To się odnosi także do projektu Lunatic
Soul. Ledwo ekscytowaliśmy się tym, że Mariusz Duda robi coś „na boku”, a tu od
wydania debiutanckiej płyty mija właśnie dziewięć lat. Tak się jakoś złożyło,
że wszystkie albumy tego projektu ukazały się w październiku lub listopadzie.
Pewnie nie jest to przypadek, wszak muzyka, którą Mariusz (oraz jego goście)
nagrywa pod tym szyldem, często jest dość melancholijna, posępna, chłodna i
deszczowa – zupełnie jak wspomniane dwa miesiące. Jednocześnie zawsze jest
nieco inna. Dla wielu szokiem było pójście w klimaty lekkiej elektroniki i new
wave na Walking on a Flashlight Beam, poprzednim wydawnictwie, które ukazało się trzy lata temu. Tu ten kierunek jest
jeszcze bardziej słyszalny. Wydaje mi się, że był to dobry krok, choć nie
powiem, żebym był o tym przekonany od pierwszego odsłuchu. W każdym razie na
pewno był to krok intrygujący.
Po kilku spotkaniach z Fractured lekkie zmieszanie, które
towarzyszyło mi przy pierwszym zetknięciu się z tą płytą, w dużej mierze
ustąpiło, choć wciąż moje wnioski po tych odsłuchach momentami są dość
zaskakujące dla mnie samego. Przede wszystkim, mam wrażenie, że to byłaby
świetna płyta instrumentalna. Bardzo lubię wokal Mariusza Dudy, nie mam z nim
też żadnego problemu na tym krążku, a i teksty przecież stanowią tu istotny
element całości, bo to album poświęcony powracaniu „do życia” po tragedii –
tych w życiu autora w ostatnich latach kilka było. A jednak najbardziej
przemawiają do mnie fragmenty instrumentalne. Być może dlatego, że to w nich
jest okazja do muzycznego rozkręcenia się całości, a mimo wszystko właśnie te
nieco bardziej złożone, „odlatujące” rzeczy uważam za najlepsze na tym albumie,
mimo sporej reprezentacji melodyjnych, prostszych, dość chwytliwych kompozycji.
Do tych bardziej złożonych i
najbardziej przeze mnie lubianych zaliczę na przykład Crumbling Teeth and the Owl Eyes. Zachwyciła mnie przede wszystkim
druga część kompozycji, głównie instrumentalna, nieco… bajkowa, z drugiej strony
momentami trochę mroczna (jak to czasem bajki), przede wszystkim znakomicie
rozwijająca się. Absolutnie obłędnie brzmi początek A Thousand Shards of Heaven. Smyczki były świetnym pomysłem,
kapitalnie uzupełniającym „bujającą” melodię i subtelny klimat. Najciekawsze w
tym utworze jest jednak to, że przez ponad 12 minut mamy tu do czynienia z
różnymi, często dość odległymi od siebie klimatami muzycznymi, a jednak całość
brzmi spójnie, a wszystkie przejścia z jednej części w drugą wyszły niezwykle
naturalnie. Mam wrażenie, że ten utwór oraz następujący po nim Battlefield to dwie kompozycje, którym
klimatem najbliżej do Walking on a
Flashlight Beam. Być może właśnie dlatego to te dwa numery wysuwają się na
czoło jeśli chodzi o moje ulubione kompozycje na Fractured. A że są to też dwa zdecydowanie najdłuższe utwory na
albumie, ogólne wrażenia muszą iść mocno w górę. Battlefield po ascetycznym początku przyjemnie się rozwija, a marszowy
rytm pod koniec kapitalnie współgra z tytułem. Uwagę zwracają świetne klawisze
w części środkowej, które pięknie prowadzą melodię. Jeśli chodzi o krótsze
numery, to zdecydowanie od pierwszego odsłuchu spodobało mi się Anymore, które momentami w warstwie
muzycznej i ogólnym klimacie przypomina mi Shine
z ostatniej płyty Riverside. Utwór tytułowy, pierwsza kompozycja, którą
poznaliśmy, nie do końca przekonywał mnie jako osobna całość, ale w kontekście
płyty sprawdza się lepiej. W Red Light
Escape zachwyca przede wszystkim kapitalna linia basu (jakby znajoma) oraz pojawiający się
po raz pierwszy (lecz nie ostatni) na tej płycie saksofon (może jego partia nie jest tu przesadnie skomplikowana, za to dodaje kompozycji klimatu).
Czasami nie mogę pojąć źródeł
czyjejś niechęci wobec jakiejś płyty. W tym przypadku jednak jestem w stanie
zrozumieć fanów, którym Fractured nie
do końca przypadło do gustu. A tacy istnieją, nawet wśród znajomych, którzy do
tej pory wszystkie płyty wydawane przez Mariusza Dudę przyjmowali niemal
bezkrytycznie. Fractured jest dla
mnie muzycznym rozwinięciem niektórych motywów z Walking on a Flashlight Beam, ale przyjmuję do wiadomości, że dla
niektórych jest to o jeden krok za daleko. Mnie się to podoba, ale przyznaję, że bardziej odpowiadała mi jednak poprzedniczka. Płyta z każdym
przesłuchaniem zyskuje w moich uszach i coraz lepiej czuję ten klimat, choć
jednocześnie przyznaję, że wspomniany już album poprzedni był dla mnie idealnym
wyważeniem różnych wpływów składających się na brzmienie Lunatic Soul i
jednocześnie prawdopodobnie moją ulubioną płytą nagraną pod jakimkolwiek
szyldem przez Mariusza. Niektórzy będą narzekać na brak niecodziennych
instrumentów i folkowo-orientalnych brzmień, które były nieodłącznym elementem
pierwszych płyt LS, inni na zbyt „radiowe” brzmienie w paru przypadkach, ale
gdyby duże stacje radiowe takie właśnie brzmienia prezentowały, może nie trzeba
by było szukać dobrej muzyki na własną rękę. Mnie ta pewna nieprzewidywalność i
ewolucja brzmienia na kolejnych albumach Lunatic Soul cieszy, bo niewiele jest
w muzyce gorszych rzeczy, niż włączanie płyty po raz pierwszy z pełnym
przekonaniem, co dokładnie się za moment usłyszy. Jestem pewny, że każdy,
komu spodobała się choć jedna z wcześniejszych płyt Lunatic Soul, znajdzie tu
jednak coś dla siebie. Być może nie wszystko, ale nawet przy niechęci do
bardziej elektronicznych klimatów dominujących na Fractured, trudno nie zachwycić się przynajmniej kilkoma
fragmentami rozwijających się kompozycji.
1. Blood on the Tightrope (7:19)
2. Anymore (4:36)
3. Crumbling Teeth and the Owl Eyes (6:41)
4. Red Light Escape (5:43)
5. Fractured (4:36)
6. A Thousand Shards of Heaven (12:17)
7. Battlefield (9:05)
8. Moving On (5:15)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Pięknie wyważone środki wyrazu i muzycznej ekspresji. A poza tym piękne piosenki ubrane w piękne dźwięki.
OdpowiedzUsuńNie ma growli, blastów a jednak wchodzi idealnie. Muzyczna czołówka 2017. Nie ma tu grama wazeliny:-)
z dobrą płytą mam tak, że bardzo ciężko mi się od niej uwolnić i ją zwyczajnie zmienić w odtwarzaczu... ta z pewnością do nich należy... połączenie czystych, klasycznych i mocnych brzmień instrumentów, jak chociażby fortepian, skrzypce czy saksofon,z elementami elektroniki daje ciekawe efekty...całość jest spójna, momentami transowo,ambientowo hipnotyczna, a jednocześnie wciąga surowością... nie potrafię w dalszym ciągu wybrać tego numeru one, najwspanialszego, najlepszego, bo kiedy tylko włączę płytę - wciąga mnie cała od pierwszego do ostatniego dźwięku... no może tytułowy Fractured ustawiłabym na końcu, ale tylko ze względu na jego dynamikę, czegoś mi w niej brakuje, zostawia jakiś niedosyt i oczekiwanie na więcej... cała płyta kiedy jej słucham wywołuje tak skrajne odczucia i wyobrażenia jak z surrealistycznych filmów... w każdym razie to jedna z czołowych pozycji w mojej dyszce roku.
OdpowiedzUsuńWyruszyłem się wczoraj przy słuchaniu gdy oglądałem zdjęcia moich małych dzieciątek:-)
OdpowiedzUsuńPanie Mariuszu - czekam teraztna nowy Riverside
A już niebawem nowy Believe
Piękna muzyczna jesień!
Cieszę się z Waszej radości słuchania tej płyty, naprawdę. Bo to oznacza, że może za jakiś czas odważę się sięgnąć po tę, czy inną płytę polskiego progrocka, poczekam tylko jak takich głosów uzbiera się więcej. Moje doświadczenia dotychczasowe dały mi tak po uszach, że powiedziałem sobie: nigdy więcej. Trwam zatem w stuporze gdy tylko myśl mi taka wpadnie do głowy, by posłuchać...
OdpowiedzUsuńNa razie nie dam się namówić, poczekam jeszcze kilka lat - jak dożyję oczywiście ;-)
hmm ale to absolutnie nie jest płyta progrockowa :) żadnej płyty Lunatic Soul nie zaklasyfikowałbym absolutnie do prog rocka :)
UsuńPrzyjemna płyta z pewnością... Ale dla mnie czaru w niej nie wiele. Niebieska i szara są tymi w których się zakochałem. W czerwonej brak mi "pejzażu". Jest to - i owszem - kilka zgrabnych piosenek, z odhumanizowanym automatem. Do tego przegadana jak dla mnie. Całym czarem "Impressions" czy "Walking..." był fakt, że o wszystkim mówiła muzyka a nie dosłownie głos. Jedynie "A Thousand Shards of Heaven" od czwartej minuty nabiera trochę tej przestrzeni pozostawiając miejsce dla wyobraźni...
OdpowiedzUsuńOczywiście płyta stoi na półce - jakże by inaczej... ale to nie ona jest tym co ujęło mnie w LS. Naturalnie artysta ma prawo podążać w kierunku takim jaki chce, niemniej ja - jak na razie - nie "jadę" z nim dalej