Nazwanie swojego zespołu Legend
jest mało roztropne. I nie chodzi wcale o to, że ktoś może oskarżyć muzyków o
przerośnięte ego. Po prostu jest to słowo, które raczej nie sprzyja szybkiemu
znalezieniu informacji o grupie po wpisaniu go w wyszukiwarkach. Na pewno nie
pomaga to, że na podobny pomysł wpadło kilkudziesięciu innych wykonawców, przez
co tych „legend” w muzycznym świecie trochę jest. No cóż, chyba wszyscy oni
wiedzieli, co robią, kiedy się na to decydowali. Jestem pewny, że wiedzieli
dwaj panowie z Islandii, bo muzycznie zdecydowanie wiedzą, czego chcą. Panowie
ci to Krummi Bjӧrgvinsson i Halldór Bjӧrnsson. W 2012 roku duet wydał swoją
pierwszą płytę oraz EP-kę i… tyle. Na kolejne nagrania trzeba było czekać aż
pięć lat, jeśli nie liczyć pojedynczych wyskoków, takich jak split nagrany z
rodakami z Sólstafir (związki osobowe są tu zresztą mocniejsze). Nie znałem ich
do niedawna, więc raczej nie mogę powiedzieć, żeby mój apetyt był zaostrzony
przez to czekanie, bo po prostu na tę płytę zupełnie nie czekałem. Ale ukazała
się – i naprawdę jest dobra.
Pisałem o duecie, ale oprócz
dwóch głównych postaci w koncertach biorą też udział inni muzycy. To jednak
wspomniana dwójka stanowi niezaprzeczalnie trzon zespołu. Midnight Champion, bo taki tytuł nosi drugi krążek Legend, to 10
kompozycji trwających w sumie niespełna godzinę. Jest to muzyka niezwykle
klimatyczna, czarująca chłodnym, tajemniczym brzmieniem połączonym z
wpadającymi w ucho melodiami. Zaczynają od jednego z najdłuższych kawałków –
siedmiominutowego Cryptid – i od razu
przechodzą do rzeczy. Podniosły, niemal filmowy wstęp, potem subtelne
rozwinięcie, aż w końcu zupełnie niespodziewanie wchodzi ciężki, metalowy motyw
gitarowy. Muszę przyznać, że przy pierwszym odsłuchu byłem mocno zaskoczony tym
nagłym dociążeniem brzmienia. Spodziewałem się raczej stylistyki mocno
trzymającej się klimatycznego synth popu czy new wave, a tymczasem dostałem mocny,
podniosły, niemal majestatyczny rockowy numer z silną elektroniczną podbitką. Frostbite dla odmiany od razu wchodzi z
mocnym rytmem wiodącym cały utwór oraz gęstą gitarą ukrytą na drugim planie.
Jest w tym pewna przebojowość, bo rytmicznie są to proste numery, ale przede
wszystkim jest w tym wszystkim mnóstwo gęstego brzmienia, które niejednokrotnie
wywołuje ciarki.
Gdyby czasem słuchacz zdążył
sobie pomyśleć, że taki klimat będzie dominował w większości kompozycji, a
płyta jest jednostajna i mało różnorodna, dwa kolejne numery wyprowadzają z
błędu. Time to Suffer jest
zdecydowanie dynamiczniejsze i przede wszystkim długimi fragmentami zdominowane
przez elektronikę, zaś Adrift dla
odmiany uspokaja nastrój, czaruje oszczędnym klawiszowym podkładem i
brzmieniowym „kosmosem” w tle. W połączeniu z wokalem całość ma silne
właściwości kojące, przynajmniej do momentu, gdy pod koniec wszystko nagle
wybucha z mocą gejzeru i prowadzi nas do potężnego końca kompozycji. Nie jest
to zresztą jedyny spokojniejszy (w większości) numer. Na przykład kawałek
tytułowy zaczyna się niczym ścieżka dźwiękowa do post-apokaliptycznego przebudzenia
i zdecydowanie bardziej uderza atmosferą niż ciężarem. To jednak nie konkretne
utwory są według mnie największą siłą tego albumu, a ogólny klimat tworzony
przez wszystkie kompozycje.
Jeśli miałbym porównać ten album
do jakiejś innej płyty wydanej w tym roku, to na myśl przychodzi mi krążek
grupy Ulver. To podobne muzyczne rejony, choć nie znaczy to wcale, że to
dokładnie ta sama muzyka. Pewne podobieństwa – przede wszystkim w melodyjności
oraz wykorzystaniu gęstych brzmień syntezatorowo-klawiszowych rodem z lat 80. –
jednak są, więc jeśli komuś spodobała się jedna z tych płyt, druga też powinna
trafić… tam, gdzie dobre płyty powinny trafiać. Albumu Midnight Champion słucha się z przyjemnością, choć skłamałbym,
gdybym napisał, że nie skróciłbym tej płyty o jakiś kwadrans. To zbiór w
większości intensywnych brzmieniowo numerów, a mnie wystarcza skupienia na
jakieś 40-45 minut takiego grania, pod koniec moje zainteresowanie tymi
dźwiękami nieco spada, ale to moje główne zastrzeżenie. Muzycznie nie ma tu za
bardzo powodów do narzekania. Jest gęsto, klimatycznie, wieje muzycznym islandzkim
chłodem (byłem na Islandii w listopadzie, więc wiem co to znaczy „wiać chłodem”…)
– jest po prostu bardzo ciekawie.
1. Cryptid (7:07)
2. Frostbite (5:28)
3. Time to Suffer (5:28)
4. Adrift (6:16)
5. Captive (5:19)
6. Midnight Champion (7:34)
7. Scars (4:47)
8. Liquid Rust (6:18)
9. Gravestone (4:52)
10. Children of the Elements (6:17)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Generalna ocena: pozytywna. Współczesna elektronika umożliwia właściwie już wszystko, zatem tylko wyobraźni twórców się czepiać należy, jeżeli oczywiście będzie o co. Przy tej płycie zdecydowanie mniej mi przeszkadzała niż przy Electric Eye, choć tam są dłuższe momenty wspaniałych brzmień. Ja generalnie ostrożnie podchodzę do elektroniki i nawet wiem dlaczego: staremu repowi wychowanemu na Isao Tomitcie i Vangelisie trudno uwierzyć w talent twórcy kryjącym się za konsoletą.
OdpowiedzUsuń