sobota, 4 listopada 2017

Kadavar - Warszawa [Progresja], 2 XI 2017 [relacja / galeria zdjęć]



Z moimi kontaktami koncertowymi z grupą Kadavar wiąże się ciekawa historia. Podobno byłem na ich koncercie w grudniu 2015 roku, gdy jako support występował przed nimi bardzo lubiany przeze mnie Horisont. Podobno, bo kompletnie tego nie pamiętam. Nie mam w zwyczaju upijać się przed koncertem, generalnie w ogóle nie mam w zwyczaju upijać się, więc opcja zalania pały i zaniku świadomości odpada. Już nawet pogodziłem się jakiś czas temu z tym, że zapewne miałem jechać, ale w ostatniej chwili coś nie wyszło. Ale potem pojawiły się mocne dowody na to, że jednak na tym koncercie być musiałem. Czarna plama – jeśli przy okazji kogoś wtedy zamordowałem albo przyczyniłem się do upadku jakiegoś państwa, to przepraszam, ale kompletnie tego nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że widziałem panów brodaczy na tegorocznym Red Smoke Festival, gdzie dali bardzo dobry koncert. Od tamtej pory zdążyli wydać swoją czwartą płytę, więc wiadomo było, że trochę się pozmienia w secie.

I faktycznie – pozmieniało się, choć można by odnieść wrażenie, że ta trasa w równym stopniu promuje album Rough Times co płytę debiutancką z 2012 roku, bo oba wydawnictwa były reprezentowane przez taką samą liczbę utworów. Zaczęli od nowych numerów – Rough Times i Skeleton Blues – i podobnie jak na płycie mam wrażenie, że było na początku nieco chaotycznie, ale szybko wszystko zostało ogarnięte jak trzeba i maszyna sunęła dalej. To był koncert z cyklu „jeńców nie bierzemy”. Łoili aż miło. Nie da się ukryć, że centralną postacią na scenie jest nieco ekscentryczny perkusista Tiger, który zachowuje się, jakby był w transie, do tego przez większość czasu trudno dostrzec jego twarz, bo skutecznie zakrywa ją plątanina włosów rozwiewanych przez ustawioną przy perkusji dmuchawę, a gdy już nieco jego oblicza dojrzymy, stroi dzikie miny. Basista Dragon odstawiał chwilami tańce na scenie i zdecydowanie nie był przyspawany do jednej klepki, zaś gitarzysta i wokalista Lupus był raczej mało mobilny i trzymał się okolic mikrofonu, także przykryty często szczelnie owłosieniem głowy. Dorzućmy do tego klimatyczną oprawę świetlną, zdominowaną jednak przez ciemne barwy. Wizualnie dla fanów pewnie całkiem ciekawie, dla fotografów jakby mniej.

Podejrzewam, że większości na sali warszawskiej Progresji taki mocny koncert bardzo się podobał, ja jednak wolałbym, żeby panowie trochę urozmaicili setlistę. Postawili zdecydowanie na moc, a przecież mają w swoim repertuarze numery nieco lżejsze, które stanowiłyby świetny przerywnik od jednak dość jednostajnego łojenia. Nawet mocno przebojowe jak na taką muzykę Die Baby Die z najnowszej płyty brzmiało dużo mocniej niż w wersji studyjnej i – mam takie wrażenie – dużo bardziej chaotycznie. Spojrzałem na zegarek, gdy po raz pierwszy trio rzuciło spokojniejszym tematem, oddając się na kilka minut improwizacji w rejonach ciężkiej, ale jednak dużo spokojniejszej, bardziej klimatycznej psychodelii. Mijała godzina koncertu – i był to w zasadzie jedyny tego typu moment przez cały wieczór. Zabrakło numerów z Berlin – poza Pale Blue Eyes zespół zupełnie zignorował ten album, a mimo wszystko chyba szkoda, bo to najbardziej przystępna brzmieniowo płyta Kadavar i może jeden czy dwa numery więcej z niej dobrze by setliście zrobiły. Zresztą i na Rough Times są przecież spokojniejsze momenty, ale tych też się nie doczekaliśmy. Część fanów domagała się na sam koniec wykonania Reich der Träume – coveru Nico, który był dodatkiem do rozszerzonej wersji Berlin i według mnie byłby absolutnie obłędnym zwieńczeniem koncertu, mocno zmieniając przy okazji odbiór całości. Niestety szanse na to były raczej marne. Nie było też innego coveru nagranego przez zespół – Helter Skelter. Miłym zaskoczeniem natomiast był dla mnie bis rozpoczynający się od innego coveru i to takiego, którego grupa Kadavar dla odmiany na żadnej swojej płycie nie nagrała – New Rose grupy The Damned, który ja kojarzę oczywiście przede wszystkim z Guns n’ Roses.

Mimo tego, że na pewne aspekty tego koncertu kręcę trochę nosem (dołożę do tego zbyt duży poziom głośności – rzadko mi się zdarza, żebym po wyjściu z fosy nie wyjmował zatyczek z uszu), to był udany wieczór, przynajmniej w jego ostatniej części. Bowiem im mniej napiszę o supportach, tym chyba lepiej. Holenderskie Death Alley ma chyba jakiś potencjał, ale został on dość skutecznie zarżnięty hałasem, a jedyne przyjemne momenty trafiały się, gdy grupa wchodziła w klimaty spokojniejszej psychodelii. Z kolei niemiecki Mantar – duet prezentujący się na scenie dość osobliwie – pewnie ma sporo fanów i nawet wierzę, że fanom tym ten koncert przypadł do gustu, ale do muzyki Kadavar absolutnie to nie pasowało. Nie wiem kto wpadł na pomysł połączenia grającego ciężko, ale jednak przeważnie bardzo melodyjnie Kadavara z gośćmi, którzy sami opisują swoją muzykę jako black metal doom punk (całkiem nieźle oddaje to charakter ich twórczości), ale był to pomysł chybiony.






















Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa i mam do nich wyłączne prawa. Linkowanie do tej podstrony mile widziane. Daj znać, jeśli chcesz je jakkolwiek wykorzystać. / All photos were taken by me and I own all rights to those photos. Feel free to link to this page. Write to me if you want to use them for any purpose.
--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz