Pisałem już o tym kilka razy,
ale powtórzę – czasami o tym, czy dana płyta dotrze do moich uszu, decyduje
przypadek. W sumie to nawet całkiem często. Bywało już tak, że albumy, po które
sięgałem właściwie wyłącznie dzięki temu, że rzuciła mi się w oko okładka,
stawały się moimi ulubionymi płytami roczników, w których wyszły. Wiem, że nie
okładka zdobi płytę (no nie, bez sensu, jednak zdobi…), ale jeśli mam przed
sobą wirtualny stos 40 czy 50 płyt rockowych, które ukazały się w ostatnich
tygodniach, to wybieram w pierwszej kolejności te, które zostały nagrane przez
zespoły już mi znane, a jeśli takich w zestawie brak, sięgam po te płyty, które
przyciągną moją uwagę ciekawym opisem albo świetną okładką. W przypadku
amerykańskiej formacji Xixa zadziałały oba te czynniki.