Bigelf – amerykański zespół założony w 1991 roku, który na koncie ma cztery duże płyty i trzy EPki. Ich nowy album – Into the Maelstrom – wydany w tym roku przez szanowaną wytwórnię Inside Out, zajmującą się muzyką progresywną, może okazać się dla Bigelf przełomem, na który od dawna zasługują. Kapela dowodzona przez Damona Foxa wraca ku radości być może niezbyt licznej, ale oddanej grupy fanów. A niedługo może ich być znacznie więcej, wszak dobra promocja w dużej wytwórni potrafi zdziałać cuda nawet w przypadku muzycznych miernot, więc tym bardziej należałoby oczekiwać tego w kontekście muzyków z tak dużym potencjałem i talentem.
Po wydaniu poprzedniego krążka Bigelf - Cheat the Gallows [2008] - oraz po trasie Progressive Nation, podczas której Bigelf grał jako gość grupy Dream Theater, zespół właściwie przestał istnieć. Ale po zachętach samego Mike’a Portnoya Damon Fox postanowił zebrać nowy skład, który jest odpowiedzialny za najnowsze dzieło grupy. Obowiązki basisty w niektórych utworach ponownie objął fiński muzyk Duffy Snowhill. Nowi w szeregach Bigelf to gitarzysta Luis Maldonado, mający na koncie współpracę między innymi z Glennem Hughesem, Jamesem LaBrie i grupą UFO, oraz nie kto inny jak „Żelazny Mike” Portnoy, który zasiadł za bębnami podczas sesji nagraniowych. Warto też wspomnieć, że Maldonado gra zaledwie w trzech kompozycjach. Wszystkie partie gitary w pozostałych dziewięciu utworach są dziełem Foxa. Tym razem cyrk zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni (kosmicznej). Dostajemy wszystko to, na co fani Bigelf czekali przez ostatnie sześć lat. Damon prezentuje różne odcienie wokalu – raz jawi się jako demon, innym razem jako anioł, w zależności od charakteru utworu. Podobnie jak w przypadku poprzednich wydawnictw Bigelf, możemy liczyć na odpowiednią dawkę muzycznej klaustrofobii, czystego szaleństwa, ekstrawagancji, przeróżnych inspiracji, rozmaitych natężeń dźwięku oraz fantastycznych melodii. A co szczególnie ważne – całość brzmi jak Bigelf, mimo że nie ma mowy o nachalnym kopiowaniu starszych kompozycji zespołu. Choć płytę zdominował psychodeliczny heavy doom rock, kilka z najlepszych na niej momentów następuje, gdy grupa nieco zwalnia i zwraca się w kierunku łagodniejszych brzmień, jak w Mr. Harry McQuhae, w którym Damon serwuje nam solo gitarowe, którego nie powstydziłby się sam Andrew Latimer.
Ale to wcale nie oznacza, że cięższe numery nie są świetne. Otwieracz – Incredible Time Machine – to powalający, pełen dynamiki numer, Vertigod brzmi, jakby bigbandowa orkiestra nafaszerowała się kwasem i zaczęła grać heavy metal, Theater of Dreams zaś to być może nie najweselszy kawałek jeśli chodzi o tekst (odniesienia do rozstania Mike’a Portnoya i Dream Theater są tu dość oczywiste), ale muzycznie – sama radość. Zgodnie z tradycją umieszczania na końcu płyt dłuższej, bardziej złożonej kompozycji, album zamyka ITM, które ostatecznie udowadnia, że Bigelf powrócił w pełni chwały, gotowy, by udowodnić wszystkim, że brak wielkiego sukcesu tej grupy to jedna z większych pomyłek rockowego przemysłu muzycznego ostatnich 20 lat. Ten utwór to być może jeden z lepszych numerów Bigelf. Zawiera wszystko to, co zapewniło Damonowi grono oddanych fanów – wielościeżkowe wokale, chwytliwe melodie, wspaniałe hardrockowe brzmienie gitary, potężne klawisze oraz podniosłe zwieńczenie, które nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec albumu i na więcej trzeba będzie poczekać. Oby nie kolejne sześć lat, Damon! Into the Maelstrom ma szansę znaleźć się na wielu listach najlepszych płyt wydanych w tym roku, jeśli tylko przedstawiciele rockowej i metalowej prasy muzycznej zechcą w ogóle przesłuchać tę płytę. Miejsce na mojej liście ma zagwarantowane.
Po wydaniu poprzedniego krążka Bigelf - Cheat the Gallows [2008] - oraz po trasie Progressive Nation, podczas której Bigelf grał jako gość grupy Dream Theater, zespół właściwie przestał istnieć. Ale po zachętach samego Mike’a Portnoya Damon Fox postanowił zebrać nowy skład, który jest odpowiedzialny za najnowsze dzieło grupy. Obowiązki basisty w niektórych utworach ponownie objął fiński muzyk Duffy Snowhill. Nowi w szeregach Bigelf to gitarzysta Luis Maldonado, mający na koncie współpracę między innymi z Glennem Hughesem, Jamesem LaBrie i grupą UFO, oraz nie kto inny jak „Żelazny Mike” Portnoy, który zasiadł za bębnami podczas sesji nagraniowych. Warto też wspomnieć, że Maldonado gra zaledwie w trzech kompozycjach. Wszystkie partie gitary w pozostałych dziewięciu utworach są dziełem Foxa. Tym razem cyrk zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni (kosmicznej). Dostajemy wszystko to, na co fani Bigelf czekali przez ostatnie sześć lat. Damon prezentuje różne odcienie wokalu – raz jawi się jako demon, innym razem jako anioł, w zależności od charakteru utworu. Podobnie jak w przypadku poprzednich wydawnictw Bigelf, możemy liczyć na odpowiednią dawkę muzycznej klaustrofobii, czystego szaleństwa, ekstrawagancji, przeróżnych inspiracji, rozmaitych natężeń dźwięku oraz fantastycznych melodii. A co szczególnie ważne – całość brzmi jak Bigelf, mimo że nie ma mowy o nachalnym kopiowaniu starszych kompozycji zespołu. Choć płytę zdominował psychodeliczny heavy doom rock, kilka z najlepszych na niej momentów następuje, gdy grupa nieco zwalnia i zwraca się w kierunku łagodniejszych brzmień, jak w Mr. Harry McQuhae, w którym Damon serwuje nam solo gitarowe, którego nie powstydziłby się sam Andrew Latimer.
Ale to wcale nie oznacza, że cięższe numery nie są świetne. Otwieracz – Incredible Time Machine – to powalający, pełen dynamiki numer, Vertigod brzmi, jakby bigbandowa orkiestra nafaszerowała się kwasem i zaczęła grać heavy metal, Theater of Dreams zaś to być może nie najweselszy kawałek jeśli chodzi o tekst (odniesienia do rozstania Mike’a Portnoya i Dream Theater są tu dość oczywiste), ale muzycznie – sama radość. Zgodnie z tradycją umieszczania na końcu płyt dłuższej, bardziej złożonej kompozycji, album zamyka ITM, które ostatecznie udowadnia, że Bigelf powrócił w pełni chwały, gotowy, by udowodnić wszystkim, że brak wielkiego sukcesu tej grupy to jedna z większych pomyłek rockowego przemysłu muzycznego ostatnich 20 lat. Ten utwór to być może jeden z lepszych numerów Bigelf. Zawiera wszystko to, co zapewniło Damonowi grono oddanych fanów – wielościeżkowe wokale, chwytliwe melodie, wspaniałe hardrockowe brzmienie gitary, potężne klawisze oraz podniosłe zwieńczenie, które nie pozostawia wątpliwości, że to już koniec albumu i na więcej trzeba będzie poczekać. Oby nie kolejne sześć lat, Damon! Into the Maelstrom ma szansę znaleźć się na wielu listach najlepszych płyt wydanych w tym roku, jeśli tylko przedstawiciele rockowej i metalowej prasy muzycznej zechcą w ogóle przesłuchać tę płytę. Miejsce na mojej liście ma zagwarantowane.