Pierwsza płyta Black Star Riders
powstawała początkowo jako pierwszy album Thin Lizzy nagrywany bez kultowego
lidera grupy, Phila Lynotta. W porę podjęto jednak chyba słuszną decyzję, że o
ile odgrywanie na żywo klasyków grupy pod szyldem Thin Lizzy jest dopuszczalne,
o tyle album „chudej Elki” bez legendarnego basisty i wokalisty z Dublina byłby
krokiem za daleko. Panowie lekko odświeżyli skład i przyjęli nową nazwę, choć
płyta dość mocno nawiązywała do klasycznego brzmienie Lizzy. Po dwóch latach
ukazuje się drugi krążek formacji, nagrany w nieco zmienionym stanie osobowym.
Basistę Marca Mendozę zastąpił Robbie Crane, zaś obowiązki produkcyjne od
Kevina Shirleya przejął równie znany w branży Nick Raskulinecz, choć przez
jakiś czas mówiło się o tym, że za brzmienie będzie odpowiadać wokalista Def
Leppard, Joe Elliott – bliski przyjaciel śpiewającego w BSR Ricky’ego Warwicka.
Nadmiar obowiązków sprawił, że Elliott musiał wycofać się z projektu, ale na
pewno nie wyszło to albumowi na złe, bo Raskulinecz wie, jak sprawić, by
rockowy album brzmiał świeżo. Nie brzmienie jest problemem płyty The Killer Instinct.
Rozpoczyna się całkiem nieźle.
Utwór tytułowy, który otwiera płytę, to typowy żywiołowy kawałek w stylu Thin
Lizzy. Te odniesienia muszą się pojawiać, bo nie ma co się oszukiwać – to przecież
niemal ten sam skład, który od ładnych kilku lat koncertował właśnie pod sławną
nazwą. Choć z „prawdziwego” Thin Lizzy na The
Killer Instinct został tylko gitarzysta Scott Gorham, to duch Lizzy unosi
się nad tym albumem. Nie zawsze słychać te nawiązania tak wyraźnie. Na pewno
znajdziemy je też w Soldierstown,
które obok firmowego patentu Lizzy – bliźniaczych partii gitar – nawiązuje
także do irlandzkiej muzyki folkowej. Charlie
I Gotta Go jest dużo spokojniejsze i oszczędniejsze aranżacyjnie, ale to
też znajomy klimat. Nie tylko dzięki gitarze Gorhama, ale także dlatego, że
Warwick od lat dość zręcznie podrabia manierę wokalną Lynotta. Nie wiem, czy
robi to celowo, czy po prostu przez te kilka lat śpiewania w Thin Lizzy tak
bardzo przestawił się na taki sposób artykulacji, ale oczywistych inspiracji
nie da się w tym przypadku ukryć. Jedni powiedzą, że to naturalny wybór, biorąc
pod uwagę genezę grupy Black Star Riders, inni uznają, że to jednak przesada. Pewnie,
jak to bywa w takich przypadkach, jedni i drudzy będą mieli trochę racji. W
połowie płyty panowie po raz pierwszy uderzają w balladową nutę. Blindsided nie wnosi do historii rocka
nic nowego, ale to przyjemny w brzmieniu numer, trochę w stylu Mama Said Metalliki (nie Metallici,
Metallicy, ani tym bardziej Metallica’i…), choć bez ciągot w kierunku country,
za to z mocniejszym przyłożeniem w połowie. Świetnie buja, choć wszystko tu
jest przewidywalne jak kac po zmieszaniu wódki z winem.
To jest w ogóle największy problem,
jaki mam z tą płytą. Na The Killer
Instinct nic nie zaskakuje. Jest na pewno grupa słuchaczy, którym w żaden
sposób nie będzie to przeszkadzało, wszak podobno najbardziej lubimy te piosenki,
które już znamy. I mnie w pewnych okolicznościach też nie przeszkadza to aż tak
bardzo. To płyta, która całkiem nieźle nadaje się jako tło do codziennych
czynności, pewnie także do samochodu (choć skąd mam to niby wiedzieć? Piszę
ciągle o muzyce i wydaję fortunę na płyty, więc mnie nie stać na samochód), ale
jak się tak porządnie zastanowić nad tym, co tu słyszymy, to niestety wychodzi
na to, że The Killer Instinct to
niestety trochę rockowa sztampa. Przyjemna – nie przeczę – ale jednak mało odkrywcza.
Co z tego, że takie Sex, Guns &
Gasoline to całkiem niezły łomot z dynamiczną perkusją i chwytliwym
refrenem, skoro wszystko to było już grane tysiące razy. Black Star Riders po
prostu nie zaskakują – już nawet nie w skali muzyki rockowej, ale nawet w
kontekście własnej twórczości. Ta płyta jest po prostu dokładnie taka, jakiej
wszyscy się spodziewali i wcale nie jest to pozytyw. Niemal wszystkie numery są
zbudowane według tego samego schematu i nie robią wrażenia, nawet jeśli od
czasu do czasu trafi się jakiś ciekawy smaczek, taki jak gitarowy motyw w Turn in Your Arms, muszący kojarzyć się
z zagrywkami gitarowymi znanymi z płyt tych, no… a tak, Thin Lizzy. Miło jest
też pod koniec siedmiominutowego You
Little Liar, które zamyka płytę. Muzycy pozwolili tu sobie na trochę więcej
instrumentalnego szaleństwa, nie trzymają się ściśle ram narzuconych sobie w
poprzednich numerach, nie próbują na siłę nagrać kolejnego singla i efekt jest
od razu przyjemniejszy, choć nie da się ukryć, że w połowie albumu ta
kompozycja nie brzmiałaby pewnie tak dobrze.
Obawiam się, że młodzi fani
klasycznego rocka nie znajdą na
The
Killer Instinct zbyt wiele brzmień, które by ich zachwyciły. To płyta dla
hardrockowych weteranów, którzy pamiętają dawne czasy i lubią sobie posłuchać
od czasu do czasu czegoś nowego, ale jakby znajomego. Zbierałem się kilka
tygodni do napisania tego tekstu i dalej nie do końca wiem, co myśleć o tej
płycie. Z jednej strony na pewno nie ma takiej żenady, jaką w kilku utworach
odstawili w tym roku panowie z zespołu Scorpions. Numery są przyzwoite, krążka
słucha się całkiem nieźle i jestem pewny, że na koncertach te kompozycje będą
brzmieć dobrze między kawałkami z debiutu i klasykami Thin Lizzy. To materiał
stworzony przez znakomitych muzyków, którzy nie odwalili fuszerki. Ale z
drugiej strony nie potrafię znaleźć powodu, żeby wracać do tej płyty wobec tak
wielu znakomitych nowych albumów na rynku. To solidny krążek wypełniony
solidnymi numerami. Ale solidność to chyba jednak trochę za mało, choć doceniam
to, że panom chce się ciągle wydawać nowe płyty, bo przecież mogliby iść na
łatwiznę i grać tylko największe przeboje Thin Lizzy, w dodatku pod starą
nazwą. Doceniam, ale w zachwycie się nie rozpłynę. Nie tym razem.
---