czwartek, 22 lutego 2018

Joe Perry - Sweetzerland Manifesto [2018]



Szanse na kolejny studyjny album Aerosmith maleją z każdym rokiem, zresztą jedyne dwie płyty „chłopców z Bostonu” z ich własnym materiałem wydane w XXI wieku są albo słabiutkie (Just Push Play), albo bardzo nierówne (Music from Another Dimension). Nic dziwnego, że panowie jakoś chętniej nagrywają na boku i z dala od siebie. W lipcu 2016 roku Steven Tyler wydał przyzwoity debiutancki album solowy We’re All Somebody from Somewhere, na którym flirtował z modern country, pop-rockiem czy americaną. Solowa kariera Joego Perry’ego jest znacznie bogatsza, bo oprócz trzech albumów wydanych w latach 80. pod szyldem The Joe Perry Project, mamy także już trzy płyty wypuszczone „bezprojektowo” pod własnym nazwiskiem. Ale czy nawet większość fanów Aerosmith jest w stanie wymienić choć jeden tytuł solowego utworu gitarzysty, może poza Let the Music Do the Talking, które trafiło także po jakimś czasie na jedną z płyt Aerosmith? No właśnie…

Można dość bezpiecznie założyć, że mało kto czekał na tę płytę i może to właśnie jest jej największą zaletą – nikt nie miał wobec niej żadnych większych oczekiwań, więc można jej słuchać bez uprzedzenia. A słucha się jej nawet całkiem nieźle. Perry zaprosił do śpiewania na albumie trzech kumpli – Robina Zandera z Cheap Trick, Davida Johansena z New York Dolls i Terry’ego Reida, który najbardziej znany jest z tego, że nie został wokalistą Led Zeppelin i Deep Purple, mimo że mógł. Panowie śpiewają po kilka kawałków (poza Zanderem, który pojawia się tylko w jednym), do tego dostajemy jeden numer śpiewany przez Perry’ego oraz dwa utwory instrumentalne. Razem dyszka trwająca 44 minuty, czyli klasycznie. Początek jest interesujący i zaskakujący jednocześnie, bo Rumble in the Jungle (jeden z dwóch wspomnianych numerów bez wokalu) wita nas plemiennym rytmem, choć podanym w dość nowoczesnej formie. Intrygujące, choć i dziwne, bo kompletnie różne od reszty płyty.

A ta reszta płyty to w dużej mierze rzeczy oparte na bluesie, co w sumie absolutnie nie powinno zaskakiwać. Pamiętajmy o tym, że zanim macierzysta formacja gitarzysty stała się maszynką do masowej produkcji balladek o często niebezpiecznie wysokim stężeniu pościelozy, była grupą sprawnie łączącą rock n’ rolla i pijackiego rocka z bluesem właśnie. Nie zaskakują zatem bluesowe klimaty w prostym i na wskroś amerykańskim I’ll Do Happiness, w którym całkiem nieźle sprawdza się zarówno Reid, jak i chórek. Z kolei Haberdasher Blues to typowe archaiczne bluesidło, które właśnie świetnie pasowałoby na któryś z wcześniejszych albumów Aerosmith. Choć trzeba zaznaczyć, że co prawda brzmi przyjemnie, ale takich numerów są miliony. Bardziej rockandrollowo robi się w singlowym Aye, Aye, Aye (jedynym z wokalem Zandera) – to dynamiczny numer w starym stylu, nie za bardzo jest się do czego przyczepić, choć i niczym absolutnie nie zaskakuje.

Po pierwszych kilku dynamicznych kawałkach, oszczędniej i bardziej klimatycznie jest w I Wanna Roll, ale dla kontrastu umieszczone na płycie chwilę później Sick & Tired dość mocno się rozkręca i pod koniec jest już intensywnie i gęsto, a w dodatku momentami także trochę Kashmirowo. Serię klimatów oczekiwanych przerywa drugi z numerów instrumentalnych – Spanish Sushi. Interesujący kawałek, w którym obok gitary na pierwszy plan wychodzą dość nieoczekiwanie klawisze, i to takie gęste, w stylu lat 80. Dodają całości sporo klimatu, tajemniczości i monumentalizmu, a gitara zapewnia niezłą dawkę dramatyzmu. Pod koniec płyty znajdziemy też przyjemną, mocną wersję ciężkiego, ponurego, apokaliptycznego numeru Eve of Destruction z lat 60., wykonywanego już przez wielu – tak wielkich, jak i znacznie mniejszych. Tym razem jedyny raz Joe za mikrofonem. Gdyby do I’m Going Crazy dodać trochę polerki, efektowniejszą produkcję, wokale Tylera i mocne chórki, to mielibyśmy gotowy numer Aerosmith z czasów Permanent Vacation czy Pump. Warto zwrócić uwagę na bardzo przyjemne solo Perry’ego. Na sam koniec Won’t Let Me Go – chyba najgłośniejszy utwór na albumie, w którym znowu Joe serwuje trochę ognistej gry na gitarze.

To nie jest typowy album solowy gitarzysty – nie mam wrażenia, że mamy się tu zachwycać jego grą. Owszem, Joe ma charakterystyczny styl, z którego korzysta, ale nie szarżuje tu z szalonymi partiami i popisówkami. Brzmi to bardziej jak efekt grupowej pracy kilku doświadczonych kumpli, niż płyta sławnego gitarzysty i zaproszonych gości. Ze spójnością materiału jest mocno tak sobie. Dwa numery instrumentalne kompletnie nie pasują do reszty, choć akurat są chyba moimi ulubionymi fragmentami płyty. Poza nimi raczej nie ma zaskoczeń jeśli chodzi o brzmienie czy kierunek, jaki Perry obrał na tym albumie. Umówmy się – nie jest to najbardziej ekscytująca płyta wszech czasów. Nie jest to nawet najbardziej ekscytująca rockowa płyta wydana jak do tej pory w tym roku. Ale wyszło całkiem miło. Nie podejmę się porównania najnowszych solowych dokonań Toksycznych Bliźniaków, bo We’re All Somebody from Somewhere i Sweetzerland Manifesto to zupełnie różne muzyczne bajki. Bliżej mi do brzmienia i klimatów, które proponuje Perry, ale obaj starsi panowie wydali niezłe albumy, które wstydu im absolutnie nie przynoszą. Tylko tyle i aż tyle.

1. Rumble in the Jungle (3:51)
2. I'll Do Happiness (3:39)
3. Aye, Aye, Aye (4:15)
4. I Wanna Roll (4:51)
5. Sick & Tired (4:54)
6. Haberdasher Blues (5:31)
7. Spanish Sushi (3:33)
8. Eve of Destruction (4:19)
9. I'm Going Crazy (3:58)
10. Won't Let Me Go (5:15)

Joe Perry pojawi się 12 czerwca na warszawskim Torwarze jako członek grupy Hollywood Vampires (obok Alice'a Coopera i Johnny'ego "nie Deepa" Deppa.


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

17 komentarzy:

  1. Słuchałeś kiedyś płyt The Joe Perry Project?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. słuchałem. całkiem niezłe. nawet pewnie lepsze niż niejeden album aerosmith. co nie zmienia faktu, że przeciętny 'niedzielny fan' aerosmith ich nie zna i nie wymieni żadnej kompozycji z nich - bo zapewne do tego odnosi się komentarz :>

      Usuń
    2. Akurat ja pamiętam dużo kompozycji z The Joe Perry Project :) Dwa pierwsze krążki "Let the Music Do the Talking" i "I've Got the Rock 'n' Rolls Again" to porządne hardrockowe łojenie, lepsze od powstałego nieco później "Rock in a Hard Place" Aerosmith, choć nieco słabsze od ich złotego okresu 1987-1993 czy "Toys in the Attic" i "Rocks".

      A jaki jest Twoim zdaniem najlepszy album Aerosmith?

      Usuń
    3. ostatnio sobie wlasnie sluchalem wszystkich płyt aero po kolei, bo robie sobie odsłuch wszystkich płyt, które mam, więc jestem na świeżo :D toys in the attic chyba, choć nie ma tam żadnego z moich najbardziej ulubionych ich numerów, ale jako całość chyba właśnie ta

      Usuń
    4. Też bym wybrał "Toys in the Attic", choć jako całość jeszcze bardziej lubię "Get a Grip", do którego z kolei mam największy sentyment.

      W sumie fajnie, że (jak mniemam) doceniasz taką prostą odmianę hard rocka jaką prezentuje Aerosmith :)

      Usuń
    5. od takiego grania zaczynałem i dalej bardzo lubie :)

      Usuń
    6. Z takich podobnych klimatów polecam mało znaną u nas, ale świetną żeńską grupę The Runaways. Płyty "Queens of Noise", "Waitin' for the Night" i koncertowy "Live in Japan" to dla mnie klasyka amerykańskiego rocka.

      Usuń
    7. runaways klasyka oczywiście, choć faktycznie u nas prawie nieznana :)

      Usuń
    8. A szkoda, bo to zacny zespół. Sam poznałem go dopiero dzięki filmowi "The Runaways" z 2010 r.

      W ogóle fajna stronka, rzadko się udzielam, bo praktycznie nie słucham nowości - a chyba tylko takie tutaj są. Choć na płytę Perry'ego może się skuszę.

      Usuń
  2. ...bo praktycznie nie słucham nowości - dlaczego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazwyczaj przesłuchuję nowsze albumy z grup, które bardzo lubię (jak Iron Maiden czy Metallici), ale już z takich nowszych zespołów to rzadko po coś sięgam, wolę nadrobić jakieś płyty z lat 70. albo 80.

      Inna sprawa, że z płyt wydanych w XXI wieku rzadko wracam do jakiejś w całości.

      Usuń
  3. Miałem swego czasu okres trwania w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, uważałem, że to był najlepszy czas dla rocka (chyba dalej tak sądzę)i że współczesne produkcje nie dorastają do ówczesnych. Na szczęście wyrwałem się z tego i nie żałuję. Odnajduję sporo wspaniałych płyt, artystów przez duże A co więcej, choć znakomita większość współcześnie nagrywanej muzyki to szajs, to i tak jest wystarczająco dużo rzeczy dobrych i znakomitych, które są warte Twojej uwagi (czytaj: także mojej)
    Akurat ani IM ani Metalica nie są moimi faworytami, choć nie mam nic przeciwko, moich faworytów przeorałem kilometry rowków winylowych - nie da się ukryć, że do tej starej technologii mam atencję - później kilometry CD, teraz głównie flaczki (FLAC), bo nie mam już miejsca na płyty, jednym słowem trwałem ale się wyrwałem. Warto. A Bizon maca niejako zawodowo, to trzeba korzystać i choćby z ciekawości posłuchać - a nuż chwyci?
    Ba, jestem pewien, że chwyci - bo naprawdę są kapele wspaniałe!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może polecisz coś naprawdę godnego uwagi z nowych płyt?

      Usuń
  4. Bardzo chętnie się dzielę, ale jak wiadomo: wszystko jest czyimś wyborem. Ja nie zamykam się w twierdzy jednego gatunku, równie chętnie słucham Milesa Davisa, Garbarka jak Bacha, czy Albinoniego (słynne Adagio) albo aktualnie Malady (Finlandia),ciągle nie mogę się uwolnić od Sisare (Leaving the Land)- którą polecam każdemu bez względu na gust. No i oczarowany jestem opisaną tu nowością The Temperance Movement - to z lżejszych rzeczy, ale znakomitych. W ogóle czytam w różnych miejscach i także poluję na nowości swoich faworytów ale jak to w życiu: raz się trafi dobrze, kilka razy pudło...
    Ale jak się trafi na taką perełkę jak TTM albo Sisare to radość rekompensuje ból zawiedzionych nadziei ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja również się nie zgodzę ze stwierdzeniem że współcześnie nic ciekawego na scenie rockowej się nie dzieje .. oj zapewniam że się dzieje, dużo, nawet bardzo dużo, powstaje mnóstwo świetnej muzyki rockowej, w moim przypadku wręcz trudno to już w całości ogarnąć,a do klasyki wracam już bardzo rzadko..tyle że to nie dzieje się już od dawna w pierwszym obiegu, do wielu rzeczy trzeba dotrzeć samemu, poszukać,poszperać, posmakować, w komercyjnych mediach raczej nic godnego rockowego ucha, nie znajdziemy,a tu choćby kolega na blogu recenzuje wiele takich znakomitych płyt ,unikalnych artystów, którzy nigdy nie zaistnieją raczej w masowej świadomości i chyba dobrze

    OdpowiedzUsuń