niedziela, 7 lipca 2024

Uzupełnianie zaległości 2024 - część 1

Zupełnie umknęło mi, że mamy za sobą już połowę roku. A na blogu dalej jakby początek i rozruch… Pora zatem na małe nadrabianie zaległości i zbiorczy tekst o sześciu płytach, które wyszły już na tyle dawno, że trudno uznać je za nowości, a jednak wspomnieć by o nich należało. Może to nawet lepiej – dochodzi pewna czasowa perspektywa.


Bruce Dickinson – The Mandrake Project

Chinese Democracy, Fear Inoculum, The Mandrake Project… No dobrze, żartuję. Trudno porównywać te płyty, bo choć fani wszystkich nagrywających je wykonawców musieli na nie czekać po kilkanaście lat, Bruce nie obijał się pod palmami w tropikach od wydania w 2005 roku albumu Tyranny of Souls. Chłop na co dzień zajęty jest w Iron Maiden, a wiemy doskonale, że to tylko jedna z jego wielu fuch, bo w międzyczasie prowadził programy telewizyjne, pilotował samoloty, napisał autobiografię, którą zresztą tłumaczyłem – ogólnie można powiedzieć, że był zajęty. Nie znaczy to, że zupełnie nie poświęcał się solowej karierze. Powstawały od czasu do czasu nowe kompozycje i niektóre z nich – teraz już przynajmniej kilkunastoletnie – trafiły na The Mandrake Project. Najbardziej znanym przykładem jest oczywiście If Eternity Should Fail, które znamy już z The Book of Souls Maidenów. Tu pod nieco zmienionym tytułem prezentuje się mniej więcej tak, jak planował to Bruce, nim utwór ten został zmaidenowany. I choćby właśnie dlatego, że znamy ten numer od dziewięciu lat, jakoś łatwiej niż większość płyty zostaje on w głowie po odsłuchach The Mandrake Project. Nie on jedyny na szczęście. Otwierający album singiel Afterglow of Ragnarok to dość typowy solowy Dickinson. Niby słyszeliśmy go w tym klimacie mnóstwo razy, ale to niemal zawsze się sprawdza. Przyjemnie też z pewnością brzmi nieco ogniskowe Face in the Mirror.

Nie słyszę tu jednak chyba nic, co dorównywałoby najlepszym dwóm – według mnie – płytom Bruce’a, czyli Accident of Birth i The Chemical Wedding. The Mandrake Project to absolutnie nie jest zła płyta. Bruce jest w dobrej formie, śpiewa tu nieco inaczej niż w Maidenach, więc częściej można usłyszeć „doły” i więcej piachu w jego głosie. Muzycznie też znajdziemy tu rzeczy, których raczej na płytach Maidenów próżno szukać, jak choćby westernowe momentami Resurruction Men. Nawet w Eternity Has Failed dobrze słychać, jak bardzo zmienia się utwór pozbawiony typowej perkusyjnej galopady Nicko McBraina, tak charakterystycznej dla Maidenów. Wciąż jednak nie wiem, czy to wystarczy, bym wracał za kilka lat do tego albumu. Do dwóch wspomnianych płyt solowych Dickinsona wracam z przyjemnością. Do reszty raczej rzadko, choć na każdej z nich niewątpliwie znajduję coś dla siebie. Trochę się obawiam, że tak też będzie z tą nową. Dobrze jednak, że wyszła. Miło posłuchać Bruce w dobrej formie w materiale jednak nieco innym niż w przypadku Maidenów.

Premiera: 1 marca 2024 r.

 

Den Der Hale – Pastoral Light

Den Der Hale to grupa ze Szwecji, która płytowo zadebiutowała trzy lata temu. W lutym ukazał się ich drugi album – Pastoral Light. Czego możemy się po nim spodziewać? Muzyki klimatycznej, nasączonej mroczną psychodelią, czasami z naleciałościami post-rocka, inny razem z delikatnym flirtem z nawiedzonym, mrocznym folkiem. Gdzieś w tym wszystkim pobrzmiewa też krautrock. Czyli całkiem sporo elementów składowych, ale to wszystko łączy się w intrygującą całość. Na pewno nie jest to rzecz lekka, łatwa i przyjemna. Muzycy operują mrocznymi tonami, sporo tu hipnotycznych powtórzeń, a nawet psychodelicznych podróży, choć raczej nie spodziewajcie się space rocka.

Włączamy więc płytę i… no halo, jest tam kto? Pół minuty i cisza… No, w końcu gdzieś z oddali zaczynają dochodzić dźwięki z czasem coraz intensywniejsze. Zespół wkręca nas w ten swój mroczny świat stopniowo, zapętlając motywy, dodając trochę pogłosu na wokalu grającej także na klawiszach Mimosy Baker i ogólnie tworząc brzmienie dość mroczne, przestrzenne. Seans hipnotyczny ma swój ciąg dalszy w The Horse from Turin – utworze inspirowanym podobno częściowo (co sugeruje także tytuł) filmem Koń turyński. Jest więc tajemniczo, nieco leniwie, wciągająco. W połączonym z tym utworem By Pastoral Light czeka nas niespodzianka – pojawia się drugi, męski tym razem wokal. Śpiewa (a raczej melorecytuje na sporej intensywności) gitarzysta Pontus Lindskogen. To dobry zabieg, przynosi urozmaicenie, a do tego w takim dość mechanicznym, niemal industrialnym numerze męski głos chyba sprawdza się po prostu lepiej. Delikatny, zwielokrotniony i nasączony pogłosem wokal Mimosy uspokaja nas za to chwilę później w The Fraile. Po poprzednim numerze, przy którym mogliśmy się poczuć jak w piekielnym zakładzie kowalskim, tu mamy nieco mroczny, tajemniczy, ale jednak przeważnie spokojny odlot. Dryfujemy gdzieś w mrocznym kosmosie także długimi fragmentami ponad dwunastominutowego Old Blood / Our Disappearance, ale pod koniec zespół znowu dokłada mocy i odgłosów rodem z piekielnego warsztatu, więc robi się mocno, intensywnie i nawet dość hałaśliwie. Potem jednak znowu zupełnie zmieniamy muzyczny klimat i – po miniaturce Point of No Recourse – w Halvmesyr możemy poczuć się, jakbyśmy grali w jakiegoś Silent Hilla. Niby nie dzieje się zbyt wiele, numer oparty jest na złowrogich odgłosach gdzieś w tle, ale klimat jest, oj jest. Zwłaszcza jeśli korzystamy ze słuchawek. Płytę zamyka kolejny utwór inspirowany kinem europejskim – Donkey Skin (tu zespół odnosi się do francuskiego filmu Księżniczka w oślej skórze z 1970 roku). Znowu hipnotyczny, niespieszny, narastający, jakby zaczarowany.

Pastoral Light to płyta klimatyczna, intrygująca, oparta na kontrastach, niełatwa w odbiorze, ale odkrywająca przed słuchaczem kolejne niuanse z każdym odsłuchem. Z jednej strony intensywna, z drugiej zaś pozwalająca nam odetchnąć i zatopić się w subtelne dźwięki tła, świetnie wyważona i znakomicie sprawdzająca się jako czterdziestotrzyminutowa całość.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

Premiera: 2 lutego 2024 r.

 

Kitsa – Dead by Dawn

Formacja Kitsa powstała niedawno, bo niecałe dwa lata temu w stanie Waszyngton. To ten stan z Seattle. Wspominam, bo w pewnym sensie ma to znaczenie. Wypuścili na Bandcampie kilka demówek, a pod koniec lutego opublikowali swój pierwszy album, Dead by Dawn. Okładka może jakoś niespecjalnie zachwyca, płyta jest krótka, bo trwa zaledwie 33 minuty, a do tego po pierwszym odsłuchu miałem wrażenie, że ten zespół powtarza chyba wszystkie najbardziej oklepane motywy z ciężkiej muzyki lat 90. A jednak po tym pierwszym odsłuchu wróciłem do tego albumu po raz drugi, piąty, dziesiąty… Bo okazało się, że to po prostu fajnie brzmiąca, wpadająca w ucho, a przy tym dość ciężka płyta.

Kitsa łączą klimat sceny Seattle lat 90. z bardziej współczesnymi naleciałościami okołostonerowymi. Słuchając utworu tytułowego, nie sposób chyba nie mieć momentami skojarzeń z I Stay Away Alice in Chains, choć sam wokal Skota Davisa oraz dwugłosy z gitarzystą Chrisem Poundem bardziej przywodzą mi na myśl Nickelback (sorry) niż AiC. Absolutnie nie próbuję tu panów obrazić takim porównaniem. To nie wokale są problemem w Nickelback. Takie Wasteland to na wskroś amerykański rock lat 90. Zapada w pamięć, fajnie łączy ciężar z melodią, nawet jeśli brzmi jak mnóstwo numerów z tamtych czasów. Najdziwniejszy w zestawie jest chyba numer Koi – instrumentalny, oparty na jednostajnym rytmie wybijanym na bębnie basowym, który jest w zasadzie tłem pod gitarowy, trochę southernrockowy motyw. Służy też jako coś w rodzaju intra dla nieco już bardziej wyszukanego, klimatycznego Hate. Fajnie też chodzi gitara w Journeyman.

Nie spodziewajcie się tu niczego przełomowego. To raczej płyta dla tych, którzy pamiętają rocka lat 90. i czują do niego sentyment – i mowa tu zarówno o scenie Seattle, jak i o rzeczach nieco późniejszych, z końca dekady czy nawet początku XXI wieku. Nawet jednak jeśli nie usłyszymy tu niczego nowego, jest to przyjemna płyta zrobiona na dobrym poziomie.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

Premiera: 24 lutego 2024 r.

 

Lucifer – Lucifer V

Szwedzko-niemiecka obecnie grupa przebywa w pewnym sensie podobną drogę do zespołu Ghost, jeśli chodzi o brzmienie. Zaczynali jako zespół grający dość ciężko, dynamicznie, z mocnym posmakiem doomu, ale także ze sporą domieszką chwytliwych melodii. Z czasem doomu i ciężaru było nieco mniej,chwytliwych melodii coraz więcej. Kłamałbym, gdybym napisał, że mi to przeszkadzało. Uważam, że cholernie chwytliwy album III to jak na razie ich najlepsza płyta. Jednak na Czwórce jakoś nie dali rady zatrzymać na dłużej mojej uwagi. Miałem wrażenie, że to wszystko jest aż za ładne. Przyznam, że raczej nie wracam do tej płyty, a Trójka wciąż często gości w moim odtwarzaczu. To jaka jest Piątka? Początkowo obawiałem się, że też nic mnie tam nie zatrzyma na dłużej, ale kolejne tygodnie i miesiące upływające od premiery tego krążka zmieniły moją opinię. Przesłuchałem tę płytę kilka razy, gdy ukazywała się pod koniec stycznia. Wybrałem rzeczy do audycji, a potem ją odstawiłem. Przez dwa czy trzy miesiące w ogóle jej nie włączyłem. Po tym czasie odpaliłem ją ponownie, chcąc sprawdzić, czy cokolwiek z niej w ogóle pamiętam. Okazało się, że w głowie zostało mi z niej naprawdę sporo i kojarzyłem przynajmniej refreny niemal wszystkich numerów. To dobrze świadczy o tym materiale, bo nie jest to płyta zupełnie pozbawiona ciężaru pierwszych albumów, a jednak melodie zostają w pamięci, co oznacza, że udało im się ponownie to, co dwa albumy temu.

Co ciekawe, jednym z najbardziej chwytliwych i potencjalnie przebojowych numerów jest zdecydowanie najdłuższy na płycie, ponad sześciominutowy At the Mortuary, choć początkowo zwiastuje coś znacznie cięższego. W ucho natychmiast wpadają też Maculate Heart i A Coffin Has No Silver Lining, które spokojnie mogłoby trafić na jedną z ostatnich płyt wspomnianego już zespołu Ghost, czy The Dead Don’t Speak, którego refren – o dziwo – wręcz nadaje się do wspólnego śpiewania na koncertach. Nieco ciężej – choć też melodyjnie – jest w otwierającym album i z kolei zdecydowanie najkrótszym Fallen Angel, gdzie bardziej słychać sabbathowe naleciałości w muzyce Lucifer. Nieco więcej ciężaru mamy też w Riding Reeper, ale już Slow Dance in a Crypt jest… no właśnie, wolnym tańcem w krypcie. Czyli wszystko pięknie buja, a przy tym nie brakuje tu mrocznego klimatu. To może być jeden z moich ulubionych kawałków tego zespołu. W podobnym klimacie – choć zrobiony z nieco większym brzmieniowym rozmachem – utrzymany jest także zamykający całość Nothing Left to Lose But My Life. Mam wrażenie, że choć Lucifer nie zmienił brzmienia w porównaniu z dwoma poprzednimi albumami, to udało się grupie coś, co wyszło na płycie trzeciej, ale już niekoniecznie na poprzedniej – po prostu nagrali utwory, które zostają w głowie.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

Premiera: 26 stycznia 2024 r.

 

MesaVerde – All Is Well

MesaVerde to ciekawa i trudna do jednoznacznego zaklasyfikowania propozycja z Norwegii. Czterej panowie tworzący tę formację to muzycy w większości już doświadczeni, mający na koncie zarówno płyty nagrywane z innymi projektami, jak i koncerty w różnych zakątkach świata. A, i dysponują też własnym studiem. I to wszystko słychać na albumie All Is Well, bo to płyta, która przede wszystkim świetnie brzmi i jest dopracowana dźwiękowo w najmniejszym detalu. To ich drugi album. Sami piszą, że stoją w rozkroku między popem i rockiem progresywnym, mają też słabość do lat 80. I to wszystko tu mamy. Nie do końca mogę się zdecydować, czy więcej tu słyszę Talk Talk, A-ha czy może Yes. Zdaję sobie sprawę, że te trzy nazwy może niekoniecznie często występują w porównaniach obok siebie. Mówiłem, że to trudna do zaklasyfikowania propozycja.

Mamy tu zatem nieco progresywnych inklinacji, a wokal momentami faktycznie idzie nieco w kierunku Jona Andersona, ale z drugiej strony całość cechuje lekkość, melodyjność, piosenkowość wręcz, a także brzmienie przede wszystkim instrumentów klawiszowych przywodzące na myśl wspomniane lata 80. Ta mieszanka sprawdza się naprawdę nieźle, bo z jednej strony mamy poczucie, że obcujemy z czymś, co nie jest muzycznie błahe, a z drugiej strony nie jest też przekombinowane i zbyt pompatyczne. Mam problem z wyróżnianiem na tej bardzo równej płycie pojedynczych kompozycji, ale skoro muszę (no dobra, wcale nie muszę, ale może wypadałoby), to stawiam na Eva (spokojny klimat, świetny, nieco rozregulowany klawisz w tle) i Pickings for the Beast (taneczno-funkowa rytmika i ponownie kapitalny, ejtisowy klawisz). To może nie jest płyta wywołująca wielkie emocje, ale na pewno bardzo przyjemna w odsłuchu.

Płyty można posłuchać na profilu zespołu na Bandcampie.

Premiera: 19 stycznia 2024 r.

 

Sivert Høyem – On an Island

Po kilkuletniej przerwie w karierze solowej, którą wokalista poświęcił na powrót zarówno płytowy, jak i sceniczny swojej macierzystej grupy Madrugada, mamy kolejny krążek sygnowany jego nazwiskiem. To siódmy solowy album Høyema. Choć jego niski, głęboki głos jest tak charakterystyczny, że wszystko, co śpiewa, od razu łączy nam się jednoznacznie właśnie z nim, są pewne różnice między twórczością solową, a rzeczami nagrywanymi z Madrugadą. Ta płyta z całą pewnością jest spokojniejsza, oszczędniejsza brzmieniowo i bardziej stonowana niż wydawnictwa zespołu. To, co u Madrugady jest tylko jednym z elementów składowych brzmienia – czyli właśnie te spokojne, klimatyczne numery – tu stanowi podstawę całości.

Utwór tytułowy, choć trwa ponad trzy minuty, sprawia wrażenie zaledwie intra do całości i płynnie przechodzi w pierwszy z takich właśnie spokojnych, pięknie kołyszących numerów – Two Green Feathers. When Your True Love Is Gone to z kolei nieco żywszy, mroczny, lecz jednocześnie ogniskowy w klimacie utwór. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu klimat z In the Beginning. Jest niepokojąco spokojnie, mrocznie, tajemniczo, złowrogo wręcz, a przy tym całość ma piękną, urzekającą melodię. Bardzo przyjemnie sprawdziły się skrzypce w Not Enough Light. Uwagę zwracam także na niemal ośmiominutowe The Rust. Tu już dzieje się nieco więcej także muzycznie, ale to wciąż przede wszystkim kompozycja oparta na klimacie i melodii. To klucz do wszystkiego na tej płycie, dlatego tak często to powtarzam. The Rust, podobnie jak zresztą większość tego albumu, idealnie pasowałoby do soundtracku do pierwszego sezonu True Detective. Pisałem to samo już o kilku albumach na tym blogu, więc stali czytelnicy wiedzą, czego się spodziewać po płycie, która kojarzy mu się właśnie z muzyką do tego serialu. Z innych porównań – On an Island spodoba się też pewnie fanom solowego Eddiego Veddera. Nawet głosowo panowie nie są tak daleko od siebie, choć Sivert ma chyba pełniejsze, cave’owskie „doły”. I zdecydowanie wie, jak z nich korzystać. To słychać na tej płycie. Może nie jest to album na każdą okazję, ale jako tło do spokojnego, letniego wieczora spędzonego na werandzie, pasować będzie idealnie. Nie macie werandy? Włączcie tę płytę i tak – przy niej wyobrazicie sobie każdą werandę świata.

Premiera: 26 stycznia 2024 r.


--

Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia w każdy piątek o 21 oraz Scand-all w środy o 18, a także na Bizoncjum w co czwartą niedzielę miesiąca o 14.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca (oraz okazjonalnie w inne soboty) o 20 współprowadzę audycję Nie Dla Singli oraz prowadzę audycję Jeden Dwa Trzy w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz