środa, 21 czerwca 2017

Guns n' Roses - Gdańsk [Energa Stadion], 20 VI 2017 [relacja]



Koncert Guns n’ Roses w Gdańsku to koncertowe wydarzenie roku w Polsce. Oszukiwanie się, że jest inaczej, nie ma sensu. W tym roku w naszym kraju nie zagra żaden inny rockowy wykonawca, którego występ wzbudzi tak wielkie emocje. Nie mam wątpliwości, że dla wielu osób, które dorastały na przełomie lat 80. i 90., był to jeden z najważniejszych dni w życiu. Odkąd poznałem Guns n’ Roses w okolicach końca roku 1991, marzyłem o tym, żeby kiedyś zobaczyć tych gości na żywo. Chociaż nie, w zasadzie to przez wiele lat nawet marzyć o tym nie mogłem, bo – po pierwsze – wtedy koncerty tych wielkich były u nas ogromną rzadkością, a po drugie – sytuacja w zespole po 1993 roku nie dawała najmniejszej nadziei na to, że większość klasycznego składu (no dobrze, dwóch składów) Gn’R jeszcze kiedykolwiek stanie na jednej scenie. Oczywiście zaliczyłem w XXI wieku dwie wizyty Axla Rose’a i jego solowej grupy, która występowała pod szyldem Guns n’ Roses, zaliczyłem Velvet Revolver (tu niestety w Pradze, bo katowicki koncert został odwołany), wpadł do nas Duff z zespołem Walking Papers, a i Slash w ostatnich latach przyjeżdża do nas nad wyraz chętnie. Wszystkie te występy wywoływały silne emocje u fanów grupy, ale nie oszukujmy się – był to zaledwie ułamek tego, co przeżywaliśmy we wtorek w Gdańsku. Nawet jeśli ten cały szumnie zapowiadany „reunion” jest mocno niekompletny.

Mimo, że – jak już wspomniałem – każdy z trzech filarów obecnego składu Gn’R bywał u nas w ostatnich latach, była to pierwsza okazja, żeby zobaczyć w Polsce Axla, Slasha i Duffa na jednej scenie. A i nie zapominajmy, że pozostający mocno w cieniu wspomnianej trójki klawiszowiec Dizzy Reed to także członek klasycznego (choć nie tego pierwszego) wcielenia grupy. To daje nam czterech z sześciu muzyków, którzy grali w tym zespole w czasach jego największej świetności.  To sporo, zwłaszcza w porównaniu z sytuacją z ostatnich kilkunastu lat. A jednak szkoda, że za bębnami siedział sprawny technicznie, ale obdarzony finezją czołgu Frank Ferrer, a nie Steven Adler czy (jeszcze lepiej) Matt Sorum, który obok sprawności technicznej i zegarmistrzowskiej precyzji dysponuje też znacznie lepszym feelingiem. Tu ból był największy, bo choć drugi nieobecny – Izzy Stradlin – pełnił w grupie znacznie ważniejszą funkcję, Richard Fortus z całego zaciągu grającego pod szyldem Gn’R w ostatnich latach pasował do charakteru grupy zdecydowanie najlepiej i cieszę się, że to właśnie on tworzy ze Slashem duet gitarowy, skoro ani Izzy’emu, ani jego następcy – Gilby’emu Clarke’owi – nie złożono niestety takiej propozycji.

It’s So Easy, Mr. Brownstone, Welcome to the Jungle czy wreszcie od kilku lat także Chinese Democracy to pewne strzały na początek każdego koncertu Gunsów. To numery wręcz stworzone do tego, żeby w błyskawicznym tempie sprawić, że zespół oplecie sobie publikę wokół małego palca, choć niestety odbiór pierwszego z nich był znacznie utrudniony przez grupki debili, którzy tradycyjnie uznali, że pierwsze zagrane dźwięki to idealny moment na gwałtowne przepchnięcie się przynajmniej o kilkanaście metrów do przodu. Poziom dynamiki i adrenaliny został jednak szybko ustawiony bardzo wysoko i rzadko opadał przez kolejne niemal trzy godziny. Dość wcześnie w setliście pojawił się mój Gunsowy faworyt – Estranged – choć niestety w jego trakcie trafiły się także małe kłopoty techniczne, trochę zakłócające odbiór kompozycji zdominowanej przez kapitalne partie Slasha. Nad wyraz pyskaty i zadziorny niegdyś, a obecnie niezwykle wyluzowany, ale i sympatyczny Duff McKagan pojawiał się to z lewej, to z prawej strony sceny, łapiąc świetny kontakt z publicznością. To zresztą nie zmieniło się przez lata – wszyscy „ruchomi” członkowie grupy zdecydowanie nie byli przyspawani do swojego kawałka podłogi, dbali o to, żeby osoby znajdujące się w różnych miejscach sektora pod sceną mogły nacieszyć się ich widokiem (szkoda tylko, że najczęściej takie dłuższe pojawienie się z boku sceny skutkowało natychmiast wyciągniętymi kilkudziesięcioma telefonami…). Nie zmieniło się także to, że Axl kilka razy w trakcie koncertu znika ze sceny, by powrócić po chwili w innym stroju. Może i obecnie trąci to trochę kiczem, ale jest przyjemnym odwołaniem do koncertów z lat największej świetności grupy. Takich odniesień było zresztą więcej – choćby rozbudowane na potrzeby występów na żywo intra czy fragmenty instrumentalne w środku utworów, jak w kapitalnym, dynamicznym Double Talkin’ Jive, Rocket Queen czy Knockin’ on Heaven’s Doors.

Były też – to także stary zwyczaj – covery. Zarówno te rejestrowane przez zespół na płytach (Live and Let Die, Attitude śpiewane przez Duffa czy wspomniane już Dylanowskie Knockin’…), jak i takie, których zespół nigdy nie nagrywał (instrumentalna wersja Wish You Were Here, popisowy numer Slasha w postaci motywu z filmu Ojciec Chrzestny czy The Seeker z repertuaru The Who, zagrany jako jeden z bisów). Oprócz tego tradycyjne coverowe wtręty przy okazji grania innych kompozycji (fragment motywu z Voodoo Child na końcu Civil War, instrumentalna część Layli jako wstęp do November Rain, Melissa Allmanów przed Patience oraz – tu znowu oko puszczone do starych fanów – Only Women Bleed Alice’a Coopera przed Knockin’ on Heaven’s Door). Historia rocka w pigułce – walor misyjno-edukacyjny zaliczony. Jeden cover niewątpliwie miał szczególne znaczenie – Black Hole Sun zagrane pod koniec setu. Wspólna dedykacja zespołu (wykonanie) i fanów (tysiące światełek) dla zmarłego niedawno Chrisa Cornella. Czy Axl jest obecnie w stanie śpiewać tak pewnym i mocnym głosem jak niegdyś czy nawet jeszcze kilka miesięcy temu Chris Cornell? Nie. Czy komuś to przeszkadzało? Odpowiedź jest chyba taka sama.

A skoro już jestem przy formie. Nie da się ukryć, że jeśli na stadionie znalazła się jakimś cudem osoba, która nie widziała żadnego filmiku czy zdjęcia Axla z ostatnich 20 lat, mogła wokalisty nie rozpoznać. Nie oszukujmy się – jeszcze dekadę temu Axl wyglądał dużo lepiej. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że pojednanie ze Slashem i Duffem wyzwoliło w nim chyba nowe siły i motywację, by pracować nad głosem, bo tak korzystnie nie brzmiał w zasadzie od powrotu na scenę na przełomie wieków (może z wyjątkiem krótkiego okresu około dekady temu). W porządku – w niektórych utworach wyraźnie się męczy, ale i trzeba zaznaczyć, że nie są to kawałki najłatwiejsze do zaśpiewania i pewnie większość wokalistów, którzy nagrywali swoje największe hity w wieku dwudziestu kilku lat, ma po trzech dekadach spore kłopoty, żeby wykonać je na poziomie, do jakiego przyzwyczaili nas w oryginalnych wersjach. Axlowi wróciła charakterystyczna chrypka, może nie tak agresywna i pewna jak niegdyś, ale na pewno brzmiąca lepiej niż pozbawiony niej falset, którym posługiwał się obficie w ostatnich kilkunastu latach. Slash – może z wyjątkiem kilku dodatkowych kilogramów – prezentuje się wizerunkowo niemal tak samo jak ćwierć wieku temu, a Duff wygląda lepiej niż kiedykolwiek (przymusowe odstawienie przyprawiających o zawrót głowy – dosłownie i w przenośni – ilości używek zdziałało w jego wypadku cuda. Ten facet to prawdziwy rockandrollowy bohater.). Tymczasem Dizzy wygląda jak biker i zwłaszcza po założeniu sporych okularów przeciwsłonecznych jest dziś trudny do rozpoznania. Czyli niby ci sami, ale jednak nieco inni. Ale skoro my nie wyglądamy tak samo jak 25 lat temu, to czy możemy tego wymagać od naszych idoli z lat młodości?

Jak to w przypadku koncertu Guns n’ Roses, mieliśmy do czynienia z prawdziwym show. Muzyka to jego najważniejsza część, ale to tylko jeden z elementów układanki. Wielka scena, wybiegi i schody po bokach, olbrzymie ekrany wyświetlające zarówno obraz z kamer, jak i wizualizacje przygotowane na trasę (czasem może trochę kiczowate, ale na pewno dokładające się do ogólnego klimatu występu), wreszcie wysuwający się spod sceny fortepian Axla. Znamy to? Ano znamy. I uwielbiamy. Do tego to specyficzne połączenie rockowego pazura (Nightrain, Welcome to the Jungle czy Chinese Democracy) ze spokojnymi fragmentami (Patience, instrumentalne przerywniki) i momentami celowej pompy (November Rain czy This I Love). Grali – znowu jak dawniej – przez niemal trzy godziny i trudno się do czegoś doczepić w kwestii setlisty. Może dobrze by było, gdyby dość chaotyczne (zwłaszcza przy stadionowym nagłośnieniu) Better zastąpili czymś innym z Axlowej „chińszczyzny” – na przykład znacznie prostszym rytmicznie I.R.S. czy Street of Dreams – szkoda też braku Don’t Cry (choć gdyby to zagrali, prawdopodobnie nie usłyszelibyśmy Patience), ale za to była niegrana przez wiele lat, a i w latach 90. rzadko wykonywana Coma czy nieobecne nawet na wydrukowanej setliście (pewnie przez pomyłkę, bo przecież wizualizacje były przygotowane) Yesterdays. Przy tak długim koncercie narzekanie na brak niektórych kompozycji naprawdę byłoby szukaniem dziury w całym.

Przy relacji z tego wydarzenia nie da się pominąć kwestii organizatora imprezy. Live Nation Polska po raz kolejny pokazało, gdzie ma wszystkie osoby kupujące kretyńsko drogie bilety na organizowane przez nich koncerty (czyli mniej więcej w tym samym ciemnym miejscu, gdzie prasę – chyba że akurat coś się nie sprzedaje i trzeba się uśmiechnąć do mediów). O polskim wynalazku pod tytułem GCEE już nawet szkoda gadać, ale sama strefa Golden Circle była ponownie żenująco wielka. Właściwie to nawet chyba największa ze wszystkich koncertów robionych przez LNP. Do tego zamieszanie z miejscami na trybunach, chaos przy wejściu  na stadion i brak jakiejkolwiek kontroli nad tym, co kto wnosił ze sobą. Kiedy już po kolejnych koncertach wydaje się, że LNP nie jest w stanie odwalić gorszej żenady, z rozkosznym uśmiechem na niezbyt lotnym obliczu macha nam z poziomu -1, sukcesywnie zakopując się coraz głębiej w grząskim dnie. Ta firma od lat solidnie pracuje na miano największych hien w polskiej branży koncertowej, ale pewnie nikt się tam specjalnie tym nie przejmie, w końcu kolejne grube miliony wpadły na konto, więc można świętować i kombinować, jakby tu następnym razem wydoić z fanów jeszcze więcej kasy za mniej atrakcyjną usługę.

Na organizatora nie zwalę natomiast raczej kwestii nagłośnienia, które było… no cóż, dość losowe. Nic dziwnego – stadiony piłkarskie generalnie są od rozgrywania na nich meczów piłkarskich. Jak łysy pan z megafonem drze ryj, a pozostali dziarsko powtarzają za nim, że „<tu wstaw właściwą dla miasta nazwę klubu> to *stara kurwa/żydy/konfidenci (*niepotrzebne skreślić)” lub wskazuje, co należy robić z PZPN-em, to specjalna selektywność dźwięku potrzebna nie jest. Na koncertach to jednak sprawdza się kiepsko. Na ilu dobrze nagłośnionych występach na polskich stadionach byliście? Takich, na których dźwięk był na akceptowalnym poziomie na większości miejsc, a nie przy budce akustyka lub na losowo wybranych miejscach na płycie. No właśnie…

Guns n’ Roses nie jest dziś „najniebezpieczniejszym zespołem świata”. Podobnie jak w przypadku Aerosmith czy Stonesów muzycy tej formacji z czasem przeszli z poziomu „młodych gniewnych”, po których nie wiadomo czego się spodziewać, na poziom sprawnie działającego, choć może nieco przewidywalnego przedsiębiorstwa rozrywkowego, które jednak wciąż potrafi ekscytować swoją ofertą olbrzymie tłumy. Tak, lata 90. dawno się skończyły. Na tym jednak polega fenomen muzyki (i sztuki w ogóle), że to, co najlepsze z każdej dekady, jest w stanie przetrwać zmiany mody. W Gdańsku Gunsi przenieśli nas z powrotem do czasów, kiedy muzyka rockowa nie była utożsamiana ze smutnym pitoleniem dla nadwrażliwych hipsterów. To były piękne czasy i bardzo chętnie dałem się znów do nich zabrać. Ba, dam znowu – już za niecałe dwa tygodnie w Pradze, bo wciąż mi mało.
 

Ogromne podziękowania za zdjęcia dla Marzeny Sówki.


































--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

4 komentarze:

  1. W moim przypadku to również było spełnienie muzycznego marzenia - zobaczenie koncertu na żywo jednego z ulubionych zespołów w prawie klasycznym składzie :)... Racja, po stadionach nie ma raczej, co oczekiwać doskonałej akustyki. Ja przypominam sobie tylko jeden stadionowy koncert bardzo dobrze nagłośniony - Roger Waters na Narodowym w 2013 roku... Co do repertuaru myślę, że mimo braku "Don't Cry" nie można narzekać - 3 godziny, ponad 20 zagranych kawałków - pełna satysfakcja. "Better" bym nie wyrzucał - jak dla mnie najlepszy numer z "Chinese Democracy", którego po prostu nie mogło zabraknąć... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. takich co to szukają w dupie skwarek zawsze będzie mnóstwo, a jak ktoś płaci mnóstwo forsy i idzie na koncert nie po to żeby słuchać i oglądać, a po to żeby się do czegoś doczepić, to później mamy to co mamy na pożal się Boże "forach"... o LNP się nie wypowiem, bo nie i już! nie dam dziadom zarobić za "trefla" ;) no i żałuję, że nie mogłam tam być bo z chęcią zobaczyłabym Slash-unia live nawet 10kg cięższego!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak bez słowa o Killing Joke?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a co tu powiedzieć? wszedłem na stadion jak zaczynali, tam gdzie stałem nagłośnienie na ich wystepie było takie, że nie mieli szansy zrobić na mnie dobrego wrażenia, tym bardziej, że słabo ich znam. więc wolę pozostawić bez oceny. odniosłem wrażenie, że kompletnie nie pasowali na stadion i tak wielką scenę. zapewne koncert dzien wczesniej w warszawie był dużo sensowniejszy, no ale tego niestety nie wiem, bo nie byłem. może przy innej okazji.

      Usuń