Koncert Guns n’ Roses w Gdańsku
to koncertowe wydarzenie roku w Polsce. Oszukiwanie się, że jest inaczej, nie
ma sensu. W tym roku w naszym kraju nie zagra żaden inny rockowy wykonawca,
którego występ wzbudzi tak wielkie emocje. Nie mam wątpliwości, że dla wielu
osób, które dorastały na przełomie lat 80. i 90., był to jeden z
najważniejszych dni w życiu. Odkąd poznałem Guns n’ Roses w okolicach końca
roku 1991, marzyłem o tym, żeby kiedyś zobaczyć tych gości na żywo. Chociaż
nie, w zasadzie to przez wiele lat nawet marzyć o tym nie mogłem, bo – po
pierwsze – wtedy koncerty tych wielkich były u nas ogromną rzadkością, a po
drugie – sytuacja w zespole po 1993 roku nie dawała najmniejszej nadziei na to,
że większość klasycznego składu (no dobrze, dwóch składów) Gn’R jeszcze kiedykolwiek
stanie na jednej scenie. Oczywiście zaliczyłem w XXI wieku dwie wizyty Axla
Rose’a i jego solowej grupy, która występowała pod szyldem Guns n’ Roses, zaliczyłem Velvet Revolver (tu niestety w Pradze, bo katowicki koncert został
odwołany), wpadł do nas Duff z zespołem Walking Papers, a i Slash w ostatnich
latach przyjeżdża do nas nad wyraz chętnie. Wszystkie te występy wywoływały
silne emocje u fanów grupy, ale nie oszukujmy się – był to zaledwie ułamek
tego, co przeżywaliśmy we wtorek w Gdańsku. Nawet jeśli ten cały szumnie
zapowiadany „reunion” jest mocno niekompletny.
Mimo, że – jak już wspomniałem –
każdy z trzech filarów obecnego składu Gn’R bywał u nas w ostatnich latach,
była to pierwsza okazja, żeby zobaczyć w Polsce Axla, Slasha i Duffa na jednej
scenie. A i nie zapominajmy, że pozostający mocno w cieniu wspomnianej trójki
klawiszowiec Dizzy Reed to także członek klasycznego (choć nie tego pierwszego)
wcielenia grupy. To daje nam czterech z sześciu muzyków, którzy grali w tym
zespole w czasach jego największej świetności.
To sporo, zwłaszcza w porównaniu z sytuacją z ostatnich kilkunastu lat.
A jednak szkoda, że za bębnami siedział sprawny technicznie, ale obdarzony
finezją czołgu Frank Ferrer, a nie Steven Adler czy (jeszcze lepiej) Matt
Sorum, który obok sprawności technicznej i zegarmistrzowskiej precyzji
dysponuje też znacznie lepszym feelingiem.
Tu ból był największy, bo choć drugi nieobecny – Izzy Stradlin – pełnił w grupie
znacznie ważniejszą funkcję, Richard Fortus z całego zaciągu grającego pod
szyldem Gn’R w ostatnich latach pasował do charakteru grupy zdecydowanie
najlepiej i cieszę się, że to właśnie on tworzy ze Slashem duet gitarowy, skoro
ani Izzy’emu, ani jego następcy – Gilby’emu Clarke’owi – nie złożono niestety
takiej propozycji.
It’s So Easy, Mr. Brownstone,
Welcome to the Jungle czy wreszcie od
kilku lat także Chinese Democracy to
pewne strzały na początek każdego koncertu Gunsów. To numery wręcz stworzone do
tego, żeby w błyskawicznym tempie sprawić, że zespół oplecie sobie publikę
wokół małego palca, choć niestety odbiór pierwszego z nich był znacznie
utrudniony przez grupki debili, którzy tradycyjnie uznali, że pierwsze zagrane
dźwięki to idealny moment na gwałtowne przepchnięcie się przynajmniej o
kilkanaście metrów do przodu. Poziom dynamiki i adrenaliny został jednak szybko
ustawiony bardzo wysoko i rzadko opadał przez kolejne niemal trzy godziny. Dość
wcześnie w setliście pojawił się mój Gunsowy faworyt – Estranged – choć niestety w jego trakcie trafiły się także małe kłopoty
techniczne, trochę zakłócające odbiór kompozycji zdominowanej przez kapitalne
partie Slasha. Nad wyraz pyskaty i zadziorny niegdyś, a obecnie niezwykle
wyluzowany, ale i sympatyczny Duff McKagan pojawiał się to z lewej, to z prawej
strony sceny, łapiąc świetny kontakt z publicznością. To zresztą nie zmieniło
się przez lata – wszyscy „ruchomi” członkowie grupy zdecydowanie nie byli
przyspawani do swojego kawałka podłogi, dbali o to, żeby osoby znajdujące się w
różnych miejscach sektora pod sceną mogły nacieszyć się ich widokiem (szkoda
tylko, że najczęściej takie dłuższe pojawienie się z boku sceny skutkowało
natychmiast wyciągniętymi kilkudziesięcioma telefonami…). Nie zmieniło się
także to, że Axl kilka razy w trakcie koncertu znika ze sceny, by powrócić po
chwili w innym stroju. Może i obecnie trąci to trochę kiczem, ale jest
przyjemnym odwołaniem do koncertów z lat największej świetności grupy. Takich
odniesień było zresztą więcej – choćby rozbudowane na potrzeby występów na żywo
intra czy fragmenty instrumentalne w środku utworów, jak w kapitalnym,
dynamicznym Double Talkin’ Jive, Rocket Queen czy Knockin’ on Heaven’s Doors.
Były też – to także stary zwyczaj
– covery. Zarówno te rejestrowane przez zespół na płytach (Live and Let Die, Attitude
śpiewane przez Duffa czy wspomniane już Dylanowskie Knockin’…), jak i takie, których zespół nigdy nie nagrywał
(instrumentalna wersja Wish You Were Here,
popisowy numer Slasha w postaci motywu z filmu Ojciec Chrzestny czy The
Seeker z repertuaru The Who, zagrany jako jeden z bisów). Oprócz tego
tradycyjne coverowe wtręty przy okazji grania innych kompozycji (fragment
motywu z Voodoo Child na końcu Civil War, instrumentalna część Layli jako wstęp do November Rain, Melissa
Allmanów przed Patience oraz – tu znowu
oko puszczone do starych fanów – Only Women
Bleed Alice’a Coopera przed Knockin’
on Heaven’s Door). Historia rocka w pigułce – walor misyjno-edukacyjny
zaliczony. Jeden cover niewątpliwie miał szczególne znaczenie – Black Hole Sun zagrane pod koniec setu.
Wspólna dedykacja zespołu (wykonanie) i fanów (tysiące światełek) dla zmarłego
niedawno Chrisa Cornella. Czy Axl jest obecnie w stanie śpiewać tak pewnym i
mocnym głosem jak niegdyś czy nawet jeszcze kilka miesięcy temu Chris Cornell?
Nie. Czy komuś to przeszkadzało? Odpowiedź jest chyba taka sama.
A skoro już jestem przy formie.
Nie da się ukryć, że jeśli na stadionie znalazła się jakimś cudem osoba, która
nie widziała żadnego filmiku czy zdjęcia Axla z ostatnich 20 lat, mogła
wokalisty nie rozpoznać. Nie oszukujmy się – jeszcze dekadę temu Axl wyglądał
dużo lepiej. Ale też uczciwie trzeba przyznać, że pojednanie ze Slashem i
Duffem wyzwoliło w nim chyba nowe siły i motywację, by pracować nad głosem, bo
tak korzystnie nie brzmiał w zasadzie od powrotu na scenę na przełomie wieków
(może z wyjątkiem krótkiego okresu około dekady temu). W porządku – w niektórych
utworach wyraźnie się męczy, ale i trzeba zaznaczyć, że nie są to kawałki
najłatwiejsze do zaśpiewania i pewnie większość wokalistów, którzy nagrywali
swoje największe hity w wieku dwudziestu kilku lat, ma po trzech dekadach spore
kłopoty, żeby wykonać je na poziomie, do jakiego przyzwyczaili nas w
oryginalnych wersjach. Axlowi wróciła charakterystyczna chrypka, może nie tak
agresywna i pewna jak niegdyś, ale na pewno brzmiąca lepiej niż pozbawiony niej
falset, którym posługiwał się obficie w ostatnich kilkunastu latach. Slash –
może z wyjątkiem kilku dodatkowych kilogramów – prezentuje się wizerunkowo
niemal tak samo jak ćwierć wieku temu, a Duff wygląda lepiej niż kiedykolwiek (przymusowe
odstawienie przyprawiających o zawrót głowy – dosłownie i w przenośni – ilości używek
zdziałało w jego wypadku cuda. Ten facet to prawdziwy rockandrollowy bohater.).
Tymczasem Dizzy wygląda jak biker i zwłaszcza po założeniu sporych okularów
przeciwsłonecznych jest dziś trudny do rozpoznania. Czyli niby ci sami, ale
jednak nieco inni. Ale skoro my nie wyglądamy tak samo jak 25 lat temu, to czy
możemy tego wymagać od naszych idoli z lat młodości?
Jak to w przypadku koncertu Guns
n’ Roses, mieliśmy do czynienia z prawdziwym show. Muzyka to jego najważniejsza
część, ale to tylko jeden z elementów układanki. Wielka scena, wybiegi i schody
po bokach, olbrzymie ekrany wyświetlające zarówno obraz z kamer, jak i
wizualizacje przygotowane na trasę (czasem może trochę kiczowate, ale na pewno
dokładające się do ogólnego klimatu występu), wreszcie wysuwający się spod
sceny fortepian Axla. Znamy to? Ano znamy. I uwielbiamy. Do tego to specyficzne
połączenie rockowego pazura (Nightrain,
Welcome to the Jungle czy Chinese Democracy) ze spokojnymi fragmentami
(Patience, instrumentalne
przerywniki) i momentami celowej pompy (November
Rain czy This I Love). Grali – znowu
jak dawniej – przez niemal trzy godziny i trudno się do czegoś doczepić w
kwestii setlisty. Może dobrze by było, gdyby dość chaotyczne (zwłaszcza przy stadionowym
nagłośnieniu) Better zastąpili czymś
innym z Axlowej „chińszczyzny” – na przykład znacznie prostszym rytmicznie I.R.S. czy Street of Dreams – szkoda też braku Don’t Cry (choć gdyby to zagrali, prawdopodobnie nie usłyszelibyśmy
Patience), ale za to była niegrana
przez wiele lat, a i w latach 90. rzadko wykonywana Coma czy nieobecne nawet na wydrukowanej setliście (pewnie przez
pomyłkę, bo przecież wizualizacje były przygotowane) Yesterdays. Przy tak długim koncercie narzekanie na brak niektórych
kompozycji naprawdę byłoby szukaniem dziury w całym.
Przy relacji z tego wydarzenia
nie da się pominąć kwestii organizatora imprezy. Live Nation Polska po raz
kolejny pokazało, gdzie ma wszystkie osoby kupujące kretyńsko drogie bilety na
organizowane przez nich koncerty (czyli mniej więcej w tym samym ciemnym miejscu,
gdzie prasę – chyba że akurat coś się nie sprzedaje i trzeba się uśmiechnąć do
mediów). O polskim wynalazku pod tytułem GCEE już nawet szkoda gadać, ale sama
strefa Golden Circle była ponownie żenująco wielka. Właściwie to nawet chyba
największa ze wszystkich koncertów robionych przez LNP. Do tego zamieszanie z
miejscami na trybunach, chaos przy wejściu
na stadion i brak jakiejkolwiek kontroli nad tym, co kto wnosił ze sobą.
Kiedy już po kolejnych koncertach wydaje się, że LNP nie jest w stanie odwalić
gorszej żenady, z rozkosznym uśmiechem na niezbyt lotnym obliczu macha nam z
poziomu -1, sukcesywnie zakopując się coraz głębiej w grząskim dnie. Ta firma
od lat solidnie pracuje na miano największych hien w polskiej branży
koncertowej, ale pewnie nikt się tam specjalnie tym nie przejmie, w końcu
kolejne grube miliony wpadły na konto, więc można świętować i kombinować, jakby
tu następnym razem wydoić z fanów jeszcze więcej kasy za mniej atrakcyjną
usługę.
Na organizatora nie zwalę
natomiast raczej kwestii nagłośnienia, które było… no cóż, dość losowe. Nic
dziwnego – stadiony piłkarskie generalnie są od rozgrywania na nich meczów
piłkarskich. Jak łysy pan z megafonem drze ryj, a pozostali dziarsko powtarzają
za nim, że „<tu wstaw właściwą dla miasta nazwę klubu> to *stara
kurwa/żydy/konfidenci (*niepotrzebne skreślić)” lub wskazuje, co
należy robić z PZPN-em, to specjalna selektywność dźwięku potrzebna nie jest.
Na koncertach to jednak sprawdza się kiepsko. Na ilu dobrze nagłośnionych występach
na polskich stadionach byliście? Takich, na których dźwięk był na akceptowalnym
poziomie na większości miejsc, a nie przy budce akustyka lub na losowo
wybranych miejscach na płycie. No właśnie…
Guns n’ Roses nie jest dziś
„najniebezpieczniejszym zespołem świata”. Podobnie jak w przypadku Aerosmith
czy Stonesów muzycy tej formacji z czasem przeszli z poziomu „młodych
gniewnych”, po których nie wiadomo czego się spodziewać, na poziom sprawnie
działającego, choć może nieco przewidywalnego przedsiębiorstwa rozrywkowego,
które jednak wciąż potrafi ekscytować swoją ofertą olbrzymie tłumy. Tak, lata
90. dawno się skończyły. Na tym jednak polega fenomen muzyki (i sztuki w ogóle),
że to, co najlepsze z każdej dekady, jest w stanie przetrwać zmiany mody. W
Gdańsku Gunsi przenieśli nas z powrotem do czasów, kiedy muzyka rockowa nie
była utożsamiana ze smutnym pitoleniem dla nadwrażliwych hipsterów. To były
piękne czasy i bardzo chętnie dałem się znów do nich zabrać. Ba, dam znowu –
już za niecałe dwa tygodnie w Pradze, bo wciąż mi mało.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
W moim przypadku to również było spełnienie muzycznego marzenia - zobaczenie koncertu na żywo jednego z ulubionych zespołów w prawie klasycznym składzie :)... Racja, po stadionach nie ma raczej, co oczekiwać doskonałej akustyki. Ja przypominam sobie tylko jeden stadionowy koncert bardzo dobrze nagłośniony - Roger Waters na Narodowym w 2013 roku... Co do repertuaru myślę, że mimo braku "Don't Cry" nie można narzekać - 3 godziny, ponad 20 zagranych kawałków - pełna satysfakcja. "Better" bym nie wyrzucał - jak dla mnie najlepszy numer z "Chinese Democracy", którego po prostu nie mogło zabraknąć... :)
OdpowiedzUsuńtakich co to szukają w dupie skwarek zawsze będzie mnóstwo, a jak ktoś płaci mnóstwo forsy i idzie na koncert nie po to żeby słuchać i oglądać, a po to żeby się do czegoś doczepić, to później mamy to co mamy na pożal się Boże "forach"... o LNP się nie wypowiem, bo nie i już! nie dam dziadom zarobić za "trefla" ;) no i żałuję, że nie mogłam tam być bo z chęcią zobaczyłabym Slash-unia live nawet 10kg cięższego!
OdpowiedzUsuńTak bez słowa o Killing Joke?:)
OdpowiedzUsuńa co tu powiedzieć? wszedłem na stadion jak zaczynali, tam gdzie stałem nagłośnienie na ich wystepie było takie, że nie mieli szansy zrobić na mnie dobrego wrażenia, tym bardziej, że słabo ich znam. więc wolę pozostawić bez oceny. odniosłem wrażenie, że kompletnie nie pasowali na stadion i tak wielką scenę. zapewne koncert dzien wczesniej w warszawie był dużo sensowniejszy, no ale tego niestety nie wiem, bo nie byłem. może przy innej okazji.
Usuń