Roger Waters nie wydał rockowej
płyty od ćwierć wieku. Nikogo nie trzeba chyba przekonywać, że w muzyce to cała
epoka, tym bardziej, że dotyczy to przecież artysty cały czas aktywnego
muzycznie. Ostatnie lata zeszły Watersowi głównie na przypominaniu dorobku jego
byłej formacji, stąd też kolejne trasy, podczas których skupiał się na jednym z
albumów Pink Floyd, najczęściej na The
Wall. Przyznam – produkcje koncertowe robiły wrażenie. Potwierdzi to chyba
każdy, kto miał okazję widzieć przedstawienie The Wall choćby w Łodzi kilka lat
temu. Czy przez te 25 lat wykiełkowało dostatecznie dużo nowych pomysłów, czy
po prostu obecna sytuacja społeczno-polityczna sprawiła, że nowa płyta nagle „zrobiła
się sama”? Trudno powiedzieć, bo Is This
the Life We Really Want? brzmi tak, jak zapewne brzmiałyby obecnie płyty
Pink Floyd, gdyby Waters nie odszedł z grupy ponad 30 lat temu i panowie jakimś
cudem wytrzymaliby ze sobą przez ten czas. Roger wciąż jest muzykującym
politykiem, wciąż (a nawet jeszcze bardziej) nie jest wokalistą, wciąż też jest
kapitalnym kompozytorem. A ja wciąż nie wiem, czy to jest płyta, której
naprawdę chcieliśmy.
Chłop potrafi stopniować napięcie
– to na pewno. Przed premierą płyty zdążył wypuścić trzy kompozycje i narobić
fanom olbrzymiej ochoty na więcej. Pierwsza (Smell the Roses) brzmiała jak krzyżówka Have a Cigar i Dogs,
druga (Déjà Vu) jak Pigs on the Wing wymieszane z Mother. Niby przyjemnie powspominać
stare czasy, ale czy to ma być jakiś Pink Floyd Megamix? Na szczęście singiel
numer trzy – The Last Refugee nie
kojarzył się tak bezpośrednio z niczym Floydowym. To jednak nie zmienia
ogólnego charakteru tego albumu – to jest płyta, która równie dobrze mogłaby
powstać zaraz po The Final Cut i być
wydana pod szyldem całego zespołu. „An observation by Roger Waters performed by
Pink Floyd” – tak pewnie brzmiałby podtytuł. Jonasz Kofta napisał kiedyś: „Czy
świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy, wkurwieni?”. Z
młodego gniewnego Watersa z pewnością wyrósł stary, wkurwiony Waters. Nawet
jeśli sam twierdzi, że nieco złagodniał, to w kwestiach politycznych wciąż jest
bezkompromisowy. Tylko mam wrażenie, że niekoniecznie ma wciąż siłę, by być
prawdziwie wkurwionym muzycznie. Nigdy nie był wielkim wokalistą, ale z czasem
te jego mocno ograniczone możliwości głosowe jeszcze się skurczyły, czego
efektem są obecne dylanowskie melodeklamacje i momentami trudne do zniesienia
zawodzenia starszego pana. Taki jednak urok Watersa – brak umiejętności
wokalnych bierze się w jego przypadku w pakiecie z muzycznym wizjonerstwem i
zaangażowaniem społeczno-politycznym. Jeśli chce się cieszyć jego nową płytą,
trzeba umieć to przełknąć. I czasem nawet mi się udaje, bo na przykład utwór
tytułowy ma tak znakomity, mroczny klimat, że chyba nic nie byłoby w stanie go
zepsuć. Z kolei wspominane już floydowe Smell
the Roses zapewnia płycie trochę więcej dynamiki, która generalnie na tym
albumie jest raczej towarem deficytowym. Warto też wspomnieć o Picture That – nieślubnym dziecku Welcome to the Machine i One of These Days – które także wyróżnia
się gęstym klimatem i intensywnością. Natomiast większość utworów snuje się
dość ładnie i przyjemnie, ale nie wywołuje muzycznie większej ekscytacji, choć
muszę przyznać, że wracający do motywów z początku płyty końcowy tryptyk Wait for Her / Oceans Apart / Part of Me
Died brzmi niezwykle przejmująco (choć – znów – skojarzenia z końcowymi
fragmentami The Wall są
nieuniknione).
Is This the Life We Really Want? brzmi jak nie do końca dobrze
zrealizowany intrygujący pomysł. Pomysłów Watersowi nigdy nie brakowało, więc
to akurat żadna niespodzianka. Problem w tym, że te jego idee najlepiej
wypadały, kiedy wcielał je w życie z panami Gilmourem, Wrightem i Masonem. Gdy
bawił się w Zosię Samosię (The Final Cut
czy płyty solowe), całości zawsze czegoś brakowało – może trochę bardziej
wyrazistych melodii, w tworzeniu których mistrzem jest Gilmour, może też pięknych
gitarowych solówek Davida, a może większego udziału instrumentów klawiszowych
tworzących coś więcej niż tylko tło. Is
This the Life We Really Want? nie jest tu wyjątkiem. Ze względu na spory
floydowy recykling, nietrudno wyobrazić sobie jak brzmiałyby te utwory nagrane
przez cały zespół. A brzmiałyby zapewne wybornie. Wiem – to nie fair. Ten gość
od ponad trzech dekad jest cenionym artystą solowym. Ale w zasadzie sam jest
sobie winien. Odniesień do motywów znanych z płyt Animals, Wish You Were Here
czy The Wall jest tu tyle, że naprawdę
przestaję mieć wyrzuty sumienia przy kolejnych wzmiankach o Pink Floyd w tym
tekście. Na tej płycie niewątpliwie jest klimat, są dobre numery, jest przekaz –
zabrakło według mnie magii po stronie wykonawczej.
1. When We Were Young (1:38)
2. Déjà Vu (4:27)
3. The Last Refugee (4:12)
4. Picture That (6:47)
5. Broken Bones 4:57)
6. Is This the Life We Really Want? (5:55)
7. Bird in a Gale (5:31)
8. The Most Beautiful Girl (6:09)
9. Smell the Roses (5:15)
10. Wait for Her (4:56)
11. Oceans Apart (1:07)
12. A Part of Me Died (3:12)
Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
"The last refugee" dla mnie rewelacja. Ubogość instrumentalna ,o której wspominasz MZŚ ;-P i głos "staruszka", który nigdy nie był wybitnym głosem, mnie osobiście nie przeszkadza. Może dlatego, że sztuka jest dla mnie sposobem wyrażania siebie, swojej wizji siebie i świata, w którym żyję, jak rozmowy o pogodzie w autobusie dla innych..z tą maleńką różnicą, że w czasie tych codziennych rozmów dochodzi do natychmiastowej interakcji..a gdy stykamy się z gotowym dziełem artysty, mamy okazję i możliwość dogłębnego i dłuższego zastanowienia się nad wyrażeniem swojego zdania na ten temat. Oczywiście, byłoby miło, gdybyśmy zawsze zważali na ogrom pracy i wysiłku włożonego przez artystę, który dzieli się z nami ale sami wiemy jak bardzo to staje się niemozliwe i jak wiele pomijamy w swoim odbiorze.. Każdy z nas bowiem..pędzi dalej.. Ty też Drogi MZŚ ;-P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Właśnie pod względem instrumentalnym muzyka z tego albumu brzmi smakowicie. Dzięki temu umiarowi przyjemnie słucha się tych utworów. A głos Rogera prezentuje się bardzo dobrze. Nie forsuje on swojego głosu śpiewając w wysokich rejestrach, jak kiedyś miewał w zwyczaju, tylko śpiewa niżej, a jego barwa przypomina mi momentami współczesnego Fisha. Zwrócić uwagę trzeba też na żeńskie partie wokalne, które świetnie podkreślają klimat tej muzyki.
UsuńPrzesłuchałam ją wiele razy..najpierw potajemnie ;-) z youtuba he he a potem z oryginału..Mam swoje ulubione kawałki ale nie sposób odbierać tej płyty w częściach..(tak czuję muzykę jak mój przydługi tekst poniżej z 07.06). Myślę, że nawet brak wyraźnego podziału na kolejne utwory na płycie,niesie taką sugestię,by odbierać ją jako całość..Wyłowiłam mnóstwo fajnych detali (już z oryginału)..głos gitary z "Broken bones" czy paluszek na klawiszu fortepianu bębniący ,uderzający w klawisz niczym znudzone dziecię przy wielkim instrumencie-taki znak czasów..albo akord na granicy fałszu (nie pamiętam w tej chwili, w którym utworze) ..Mimo wszystko..przyznaję nieco racji tym, którzy oczekiwaliby większej ilości brzmień..ale właśnie ten brak ma swój smaczek filozoficzny..każe poszukiwać, czyli nie usypia..No, ale ilu słuchaczy tyle opinii. Każdy z nas jest w innym momencie życia i każdy z nas czegoś innego poszukuje w tym zindywidualizowanym świecie..choć przecież mamy także wspólne potrzeby i wartości..i to jest wartość niepodważalna. Pozdrawiam i dziękuję za podpowiedzi. :-)
UsuńJa przesłuchałem na razie 3 razy. i powiem tak..."The final cut" to przy tym arcydzieło:). Nie ma tutaj nic co po pierwszych przesłuchaniach zostałoby w pamięci. Oczywiście że to subiektywna opinia. Ale dla mnie Waters ciągle pozostaje zgorzkniałym starcem który coś tam próbuje przekazać w sferze polityki. Za dużo politykowania, za mało pięknych melodii i zapadających w ucho fragmentów. Gdzie ten Waters z "perfect sens" czy chociażby "amused to death". Może po kilku/nastu przesłuchaniach będzie lepiej. Oby. Jak dla mnie na te chwilę..marne 3 gwiazdki na 6. Tylko za nazwisko. Bo gdyby to był anonim to byłaby jeszcze gwiazdka mniej.
OdpowiedzUsuńGłupoty piszesz! Piękna muzyka, bardzo dobry album.
UsuńMam tą płytę trzeci dzień i działa na mnie jak narkotyk.Słucham kiedy tylko mam możliwość i nie mogę się nacieszyć.Po pierwszym odsłuchu miałem ciary(ostatni raz wystąpiły przy Amused...)Nie mogę doczekać się koncertu w Polsce.Warto było czekać.Dodam ,że mam 62 lata
Usuńno i prosze. dwa komentarze i zupełnie inny odbiór ;) czyli zgodnie z przewidywaniami płyta wzbudza skrajne emocje :)
OdpowiedzUsuńWidać, że druga z opinii pochodzi od osoby, dla której Waters jest "zgorzkniałym starcem", trudno więc, żeby komuś takiemu podobał się ten album. Jeżeli podchodzi się do tej płyty bez osobistych uprzedzeń i jakiś wygórowanych oczekiwań to odbiór tej muzyki jest o wiele pozytywniejszy.
UsuńWidać, że pierwsza z opinii pochodzi od osoby, która podchodzi bezkrytycznie do twórczości Watersa, trudno więc, żeby ktoś taki racjonalnie ją ocenił. Jeżeli podchodzi się do tego albumu w tak osobisty sposób i bez dystansu, to nic dziwnego, że odbiór tej muzyki jest tak pozytywny ;)
UsuńKażde artystyczne wydarzenie jest mniej lub bardziej kontrowersyjne i wzbudza skrajne emocje MZŚ ;-) ,jeśli nie treścią dzieła, to osobą twórcy..tak to już jest w świecie sztuki i jej odbiorców. W ogóle nie zwracałabym na to uwagi.
OdpowiedzUsuńDla mnie album Watersa jest bardzo refleksyjny i podsumowujący jego relację ze światem zewnętrznym. Każdy z nas, w tym także i przede wszystkim artysta, prowadzi specyficzny dialog ze światem,postrzega go i definiuje na swój własny sposób(szukając potwierdzenia w innych-to nasza podstawowa potrzeba). Odbiór i snująca się przez całe życie refleksja ,zmienia się w czasie. Najpierw się buntujemy, próbujemy coś silnie manifestować a w pewnym momencie zauważamy, że pozostały nam tylko pytania bez gotowych odpowiedzi. W takim momencie życia jest Waters..pozostały pytania, które trzeba zadać, bo nie ma już gotowych odpowiedzi jak to bywa w czasach młodości, gdy świat jest czarno-biały i nie znosi kompromisów. Umiejętność zadawania pytań to umiejętność ludzi z pewnym życiowym bagażem ale ludzi myślących, potrafiących konfrontować siebie z własnymi wyobrażeniami o sobie. Artysta musi być egoistyczny, musi przetrwać wiele negatywnych ocen, fale krytyki, by znów mógł zasiąść do pióra, sztalug, gitary i próbować pokazać innym ocean wrażeń, myśli,emocji..bo odbiorcy na to czekają,tak jak szary pasażer autobusu, dzień po dniu, czeka na uśmiech,spojrzenie,kilka słów podróżującego obok człowieka.. bo my też mamy coś do powiedzenia, mamy uśmiech bądź spojrzenie do zaoferowania w zamian.. A pewnego dnia na naszych ustach ,zgorzkniałych czy nie, pozostanie tylko pytanie, które zadamy nie oczekując odpowiedzi..wiedząc, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi..czując, że tylko pytanie ma sens..
Płyta Watersa powstała w takim momencie życia..jest też swoistym przedefiniowaniem wartości...
..i tak.. ja postrzegam tę płytę,bo jako kobieta jestem w podobnym momencie życia(i nie chodzi o wiek czy doświadczenia a raczej o zebranie tego co mnie dotyka i czego pragnęłam , w jedną spójnię-jednię ,a tym jest właśnie pytanie, na które nie odpowiadam, a które muszę sobie zadać..)i nie zważając na to ,czy muzycznie płyta Rogersa niesie coś niezwykłego ze sobą dla mnie..to refleksyjnie,emocjonalnie jest mi bardzo bliska , i mam wrażenie, że siedzimy przy jednym stole z Watersem, stole, na którym kwiaty melancholii mieszają się w bukiety ważnych pytań o istotę człowieczeństwa..słuchamy różnych głosów..kobiecych,męskich,świata codziennego,płynących z radia,telewizji,ulicy,lasu,morza itd.,słuchamy ludzi (i natury), po prostu, którzy manifestują się w nas na wiele sposobów i zbieramy ich w te bukiety melancholii o różnych barwach i niezwykłych natężeniach,i należymy do tych bukietów..wciąż prowadzimy dialog miłości z życiem ..głośny wspomnieniami,cichnący pytaniami, snujący się melorecytacyjnymi monologami ,gasnący kontrastem mocnych słów i znużonych dźwięków.. To bardzo dojrzała, muzycznie i filozoficznie spójna płyta ..jeden głos składający się z wielu głosów,jeden z nas-ludzi,pytający między wierszami : Nie jestem sam,prawda? ...
przy tej płycie podział jest na razie głównie taki, że teksty 'niezależne' są mocno sceptyczne albo przynajmniej niezbyt entuzjastyczne, zaś recenzje w mediach głównego nurtu, że tak to nazwę, są bardzo pozytywne. co zapewne wcale nie ma związku z tym, że wspomniane media dostają od wydawcy górę darmowych egzemplarzy płyt za przychylne słowo :P
OdpowiedzUsuńNo cóż sam jestem fanem (ale nie fanatykiem) Pink Floyd i dobrej muzyki w ogóle a mój odbiór tego albumu jest bardzo pozytywny. Widać, że niektórzy tzw. niezależni recenzenci mają nazbyt wygórowane oczekiwania wobec byłego lidera Pink Floyd albo nie przepadają za nim jako człowiekiem albo lubią sobie pokrytykować, żeby wykazać swoje rzekome znawstwo albo mają po prostu problemy z wczuciem się w klimat tej muzyki.
OdpowiedzUsuńa może tak po prostu zwyczajnie nie podoba im się ta płyta? każdy odbiera muzykę indywidualnie. czemu czyjaś negatywna opinia ma swiadczyc o tym, ze 'lubi sobie pokrytykować'? nie mówiąc o 'rzekomym znawstwie'. na takiej samej zasadzie ci krytykujący mogą teraz napisać, że wszyscy ci, którym się ta płyta podoba, mają zbyt niskie oczekiwania i mało wyszukany gust. i tak jedni z drugimi mogą sie przerzucać, a wystarczy dopuscic do siebie mozliwosc, że ktoś odbiera te same dźwięki zupełnie inaczej :P
OdpowiedzUsuńJasne, każdy odbiera muzykę indywidualnie. Jednak razi mnie to, gdy ktoś wyraża stanowczą opinię, że coś jest słabe, tylko dlatego, że jemu osobiście to się nie podoba, nie potrafiąc przy tym tego rzeczowo uargumentować. Przykładowo nigdy nie trafiała do mnie muzyka zespołu Emerson, Lake & Palmer. Nie twierdzę jednak, że ten zespół grał kiepską muzykę i nigdy nie napisałbym w recenzji, że twórczość tej grupy jest słaba. Wielu recenzentów jednak pisze jednak w taki sposób jakby ich zdanie było jedyne i niepodważalne. Ponadto wkurza, gdy ktoś, kto nigdy nie przepadał za twórczością Pink Floyd czy Watersa pisze negatywne komentarze o jego ostatnim albumie, często nie słuchając jej nawet specjalnie uważnie. Recenzje często zawierają tak nonsensowną krytykę, że można wręcz odnieść wrażenie, że są pisane przez osoby, które jakby na siłę chciały udowodnić, że się znają na muzyce.
OdpowiedzUsuń,,Jednak razi mnie to, gdy ktoś wyraża stanowczą opinię, że coś jest słabe, tylko dlatego, że jemu osobiście to się nie podoba, nie potrafiąc przy tym tego rzeczowo uargumentować,,
UsuńTo również moja filozofia dotycząca oceny muzyki. Zgadzam się z nią w 100 %. Mam takie płyty , których nie lubiłem za młodego , teraz je uwielbiam. Wiele zależy też od czasu i miejsca poznawania muzyki. Mój kumpel nie może się nadziwić dlaczego kompletnie nie trafia do mnie ANIMALS. Obiektywnie pewnie to dobra płyta, ja jednak wolę tą jedną nutę fortepianu z Echoes niż całe Animals. I nie jest to wina muzyki, a zakrętu życiowego , który towarzyszył mi wtedy, tak więc ta płyta pewnie nigdy do mnie nie trafi. A ELP to akurat uwielbiam :-)
A najnowszy Waters? Płyta przyzwoita i trudno oczekiwać od człowieka w wieku Watersa,napisał nowe TDSOTM. Po pierwszym odsłuchu muzyka mnie irytowała ilością cytatów samego siebie. Dzisiaj mam już ok. 20 odsłuchów i już bardzo lubię tą płytę. A słowa na końcu płyty ,,Bring me my final cigarette,, odczytuję bardzo emocjonalnie. O czym myślał Waters pisząc te słowa, tak na prawdę? Muzyka może nie porywa, ale na razie tą część mojego mózgu odpowiedzialnego za porywy zajmuje RIVERSIDE. Sorry Roger.
Anonimowy pro(g)fan
Słuchaj no Anonimowy...
OdpowiedzUsuńLudzie, nazywajcie się byle jak, ale nazywajcie, bo czytanie Anonimowego, który co chwila pisze coś innego, po czym zgadza się z innym Anonimowym, by zaprzeczyć w następnym poście sobie, światu i wszystkim Anonimowym - jest ciut uciążliwe.
Pinek Floyd ze swoim zespołem wielkim artystom był i udział Rogera w tym dziele zasługuje na szacunek, co oznacza, że do końca życia może pitolić co mu się żywnie podoba i zbierać za to cięgi albo pochwały. Ale łatwa jazda po gościu z dorobkiem to cienizna. Jeśli nie trafia, to co? Oczekiwania były zbyt wielkie albo gust wyewoluował w inne rejony - i O.K. Aczkolwiek pamiętajmy, że się sami zmieniamy i niekoniecznie podobamy się innym. Zatem spokojnie, on robi swoje grając a my korzystajmy z wolności uruchamiania odtwarzacza, jest całe mnóstwo płyt do słuchania. Na szczęście.
generalnie recenzja z zasady jest subiektywna, bo wyraża zdanie recenzenta. jeśli ktoś nie lubi czytać czyjegoś zdania na temat płyt, bo może sie okazac, że nie pokrywa się z jego własnym zdaniem, nie powinien chyba w ogóle takich recenzji szukać, bo to jakiś masochizm jest :P
OdpowiedzUsuńps: i faktycznie przychylam się do posta zeena - weźcie się podpisujcie jakkolwiek... nie chce znowu wprowadzać komentowania dla zalogowanych, bo i tak rzadko ktoś poza zeenem tu coś pisze pod tymi tekstami, ale naprawde nie czyta sie tego dobrze, jak anonimowy sprzecza sie z anonimowowym...
Mnie nie wkurza to, że ktoś ma inne zdanie ode mnie, tylko to, gdy nie potrafi rzeczowo uargumentować swojej opinii. A nowy album Watersa moim zdaniem jest bardzo dobry, ciekawszy niż ostatnia płyta Gilmoura czy "The Endless River"...
UsuńNiektórzy chyba czytają recenzje tylko po to, żeby znaleźć potwierdzenie swojej opinii - tak, jakby nie byli jej wystarczająco pewni i poszukiwali potwierdzenia, że jest "słuszna". Gdy jednak przeczytają coś zupełnie innego, to nie potrafią się pogodzić z tym, że ktoś ma czelność myśleć inaczej od nich i zaczynają wylewać swoją frustrację w komentarzach ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Pink Floyd, ale solowy Waters nigdy mnie nie interesował. Facet nagrywa tylko kolejne wersje "The Final Cut", a szczytem innowacyjności jest dorzucenie cytatów z innych albumów PF.
Od 73-letniego muzyka nie oczekuj, że nagra jakieś nowatorskie dzieło. I myślę, że jego ostatni album to coś więcej niż kolejna wersja "The Final Cut". Waters tworzy muzykę, która wychodzi mu najlepiej i chwała mu za to.
Usuńno ja nigdy niestety nie pokochałem ani solowego Watersa, ani solowego Gilmoura, ani solowego Wrighta. Owszem, u każdego z nich znajde coś dla siebie - nie mówię, że nie - ale w całości panowie ekscytują mnie niestety tylko wtedy, gdy grają razem ;) i to wszyscy czterej (z Masonem rzecz jasna). już takie The Final Cut niestety nigdy mnie nie wzieło, a i na The Wall jest dla mnie wiele rzeczy mało strawnych. Umiejętność tworzenia pieknych melodii i znakomitych partii gitarowych u Gilmoura kapitalnie łączyła się z wizjonerstwem słowno-muzycznym Watersa i wywołującymi ciarki partiami Wrighta (Mason, no cóż, był dla mnie perkusistą jakich wielu. sorry, Nick :D) gdy jeden z nich zdominował zbyt mocno pozostałych, albo gdy jednego z nich zabrakło, nie było też dla mnie magii. dlatego pozostaje oddanym psychofanem Floydów z okresu mniej wiecej od Meddle po Animals :D
OdpowiedzUsuńA ja lubię "The Final Cut". Nie tak bardzo, jak poprzednie albumy, ale jest tam trochę pięknych melodii i wspaniałych solówek Gilmoura. Poza tym przed "Meddle" Floydzi również nagrywali rewelacyjne rzeczy. "A Saucerful of Secrets" czy koncertowa część "Ummagummy" moim zdaniem dorównują najsłynniejszym albumom.
UsuńSolowe dokonania muzyków zespołu są, tak jak piszesz, niekompletne. Według mnie jedynie Gilmour trzymał przyzwoity poziom. Jego solowe albumy prezentują podobny poziom do dokonań PF bez Watersa. Czyli ogólnie bez rewelacji, czasem trochę nudno, ale bywa też naprawdę przyjemnie ;) Zaś Mason nie był wcale tak przeciętnym perkusistą, jak się zwykle uważa. Rytm na 7/4 w "Money", czy koncertowe improwizacje z czasów przed "Meddle", to nie jest coś, co każdy by zagrał.
i tu troche dotknales sedna mojego problemu z Masonem. Mam wrażenie, że za czasów Syda czy nawet wczesnego Gilmoura cała czwórka była niezwykle ważna dla brzmienia zespołu i sam Mason tez sie wydatnie dokładał do tworzenia klimatu. tak gdzieś do okolic koncertu w Pompejach. ale potem coraz wyrazniej do władzy dochodzil Waters, a i Gilmour czul sie w zespole coraz pewniej po skromnych początkach i Mason został trochę zdegradowany do drugiego szeregu. a już drugi perkusista na koncertach to potwarz jednak ;)
UsuńTo trochę nie do końca tak było. Mason rzeczywiście w pewnym momencie zaczął być odsuwany, ale sam ponosił za to winę. Gdzieś w połowie lat 70. strasznie się rozleniwił, przestał ćwiczyć granie, robił sobie od niego długie przerwy. Potem, gdy wracał do studia lub na trasę, nie był w stanie grać bardziej skomplikowanych partii. Zespół był więc zmuszony zatrudniać kogoś na zastępstwo lub do pomocy.
UsuńMason był zatem dobrym perkusistą, który zmarnował swój potencjał.
widocznie wyścigi samochodowe były bardziej pasjonujące od ćwiczeń :D
UsuńDrugi perkusista, potwarz ? To jak mam się odnieść do tego stwierdzenia w świetle ostatniego koncertu King Crimson gdzie były TRZY !! perkusje?
Usuńno to jest raczej cokolwiek inna sytuacja :>
Usuńps: prosilem, podpisujcie sie jakkolwiek, to nie jest wielki wysilek chyba...
pro(g)fan
UsuńCo do Masona i Waszych określeń, że słaby był.Wczoraj na TVP kultura oglądałem po raz kolejny fragment PULSE Floydów.
UsuńTam też były dwa klawisze, czyli wg. Waszej metodologii Wright to też był cienias. Gratuluję poglądów. PIKO
Przepraszam, że się wtrącę, ale bulwersujące dla mnie jest podkreślanie walorów perkusisty, który potrafił zagrać metrum 7/4.
OdpowiedzUsuńTakie rzeczy to elementarz muzyka, nie tylko perkusisty. Akurat w Money nic trudnego do zagrania nie było, zresztą nie metrum czyni trudność a sposób budowania i rozwiązania frazy. Jeżeli kolega uważa Money za trudność, to co powiedzieć o takim Close to the edge...