środa, 3 grudnia 2014

A Secret River - Colours of Solitude [2014]


Szwedzki kwartet A Secret River po niemal dziesięciu latach kompletowania składu i szlifowania materiału, wreszcie wydał swoją debiutancką płytę. Album Colours of Solitude ukazał się w czerwcu i jak na razie nie uczynił z muzyków supergwiazd rocka progresywnego, ale artykuł w Prog Magazine i odtworzenia utworów grupy w europejskich i amerykańskich stacjach radiowych skupiających się na  muzyce progresywnej to całkiem niezły start. Trzech nauczycieli muzyki i kościelny organista – świat słyszał już o dziwniejszych kombinacjach, które sprawdzały się na rynku muzycznym. Zapraszam zatem na rejs po tajemniczej rzece (no dobra, ten tekst był przewidywalny jak syf po wizycie u „leśnej panny”).

Płytę rozpoczyna brzmienie fortepianu, a gdy do delikatnego podkładu rytmicznego, który pojawia się chwilę później, dołącza subtelny wokal śpiewającego basisty Andreasa Ålöva, wspomagany chórkami reszty grupy, mamy już mniej więcej obraz tego, czego możemy spodziewać się po debiucie A Secret River. Nie jestem fanem porównywania młodych zespołów do uznanych gwiazd, ale czasami nie ma innego sposobu, by jakoś zachęcić potencjalnych fanów. Poza tym bywa tak, że skojarzenia same się nasuwają. Tak jest w tym przypadku – wyobraźcie sobie jakiś spokojny utwór grupy Marillion (już z Hogarthem na wokalu) z gościnnym udziałem Neala Morse’a i Jona Andersona. Dość sielski klimat, łagodny podkład, ładnie płynące wokale i niezbyt nachalne solówki gitarowe i klawiszowe. Taki muzyczny krajobraz zastajemy w Blinding Light, tak też do pewnego stopnia jest w następnej kompozycji – No Way to Say Goodbye. Tu jednak – ze względu na nieco mocniejszy podkład perkusyjny – jest trochę dynamiczniej. O ile pierwsza kompozycja oferowała słuchaczom raczej klimat kojarzony z jesiennymi wieczorami, w drugim kawałku jest ciekawiej, bardziej różnorodnie, a uwagę zwraca zwłaszcza świetna kilkuminutowa część instrumentalna. I tylko refren sprawił, że kilka razy musiałem się upewniać, czy przez przypadek wśród nagrań A Secret River nie zaplątał mi się jakiś utwór z jednej z płyt Spock’s Beard lub z solowego albumu Neala Morse’a. Tu zresztą zaskoczenie, bo Ålöv wygląda jak typowy rockowy Szwed – solidna budowa ciała, długie włosy i obfita broda – a jednocześnie śpiewa niezwykle łagodnie i delikatnie, nie forsuje głosu, nie stara się koniecznie wychodzić na pierwszy plan. Raczej wtapia się w klimat tworzony przez instrumenty, w czym pomagają partie wokali wspomagających, także mocno wycofane i pozbawione rockowej siły. Z jednej strony czasami nieco brakuje tego wokalnego rockowego pazura, czasami chciałoby się, żeby było nieco dynamiczniej, ale też muszę przyznać, że takie rozwiązania wokalne pasują do tej całkowicie nieinwazyjnej i nieagresywnej muzyki.

Podobny klimat dominuje na całym krążku – utwory nieco dynamiczniejsze przeplatają się z melancholijnymi pejzażami. Po znowu mocno morse’owym, dość energicznym (jak na ten krążek) Starbomb trafiamy na utwór tytułowy, w którym z kolei łatwo doszukać się inspiracji wczesnymi nagraniami Genesis, ale także twórczością Stevena Wilsona czy Pink Floyd. Bardzo przyjemny podkład organowy i wyraźnie wysunięta w miksie „do przodu” perkusja tworzą świetny szkielet kompozycji, która – wobec braku partii wokalnych – pozwala skupić się całkowicie na solowych partiach instrumentalistów. Usłyszymy zatem zarówno piękną, bardzo gilmourowską gitarę, jak i przywodzące na myśl grupę Camel solo klawiszowe. Jak widzicie, sporo tu nawiązań – choć głównie w brzmieniu czy ogólnym klimacie niż w konkretnych motywach – jednak kompozycja broni się, bo muzycy byli w stanie nie tylko sprawnie połączyć elementy brzmienia kilku wymienionych przed chwilą artystów, ale także udźwignąć temat od strony umiejętności gry na instrumentach. Świetnie słucha się lekko jazzującego Are You Coming With Me, który dość płynnie przechodzi w A Place to Start – numer, który rozpoczyna się niczym melodyjka dla dzieci. Porywający wstęp przywodzi mi na myśl utwór Surrounded grupy Dream Theater, choć to ponownie raczej nawiązanie do ogólnego klimatu tego fragmentu niż do konkretnego cytatu muzycznego. To zdecydowanie najdynamiczniejsza, a także najdłuższa kompozycja na albumie, jednak niemal osiem minut zlatuje błyskawicznie dzięki ciekawym rozwiązaniom aranżacyjnym i sporemu polotowi partii instrumentalnych. W niesamowity, kołysankowy klimat wprowadza początek ostatniego numeru na albumie – On the Line. Przez ponad połowę utworu najpierw na pierwszym planie, a następnie w tle głównego motywu, słyszymy dźwięk pozytywki, która zresztą powraca jeszcze na koniec kompozycji i ciekawie kontrastuje z brzmieniem gitary rytmicznej w drugiej połowie utworu. Interesujący zabieg, w którym znowu można by doszukać się odwołań do nieco tajemniczego nastroju znanego z niektórych kompozycji Stevena Wilsona – zarówno tych solowych, jak i tworzonych pod szyldem Blackfield.

Po tytule i okładce można by bez problemu odgadnąć, jak będzie brzmiał ten krążek. To mieszanka melancholijnych melodii i nieco bardziej żywych, choć wciąż dość stonowanych motywów. Muzyka, której zapewne znakomicie słucha się przed zachodem słońca na przedstawionej na okładce ławce stojącej gdzieś pośrodku łąki. Być może sprawdzę to w przyszłym roku, gdy już będzie na tyle ciepło, by nie przypłacić takiego eksperymentu zapaleniem płuc. Trzeba będzie tylko namierzyć łąkę z ławką, ale skoro znalazłem ciekawą płytę grupy, która ma ledwie nieco ponad 300 fanów na Facebooku, to czemu łąka z ławką miałaby się nagle okazać problemem nie do przeskoczenia? Na swoim facebookowym profilu Szwedzi piszą, że dążą do nowatorskiego brzmienia. Na Colours of Solitude niespecjalnie to słychać. Debiutu grupy słucha się bardzo przyjemnie, wśród ośmiu kompozycji wypełniających krążek trudno doszukiwać się wpadek, a klimat, który muzycy tworzą instrumentami i głosami, przypadł mi do gustu i jestem przekonany, że spodoba się wielu słuchaczom, którzy trafią na ten zespół. Ale nowatorskie brzmienie to jedno z ostatnich określeń, których użyłbym do opisania tego albumu. Być może to jeszcze przed nimi. Na razie nagrali bardzo udany debiut, w którym usłyszymy wiele odwołań do uznanych progrockowych firm. Jeśli komuś nie przeszkadza za bardzo, że tu i tam usłyszy nieco zbyt dosłowne nawiązania do twórczości starszyzny gatunku, powinien spróbować odnaleźć Colours of Solitude na prawdziwych bądź wirtualnych półkach sklepowych w naszym kraju. Odsłuch debiutu Szwedów to bardzo przyjemnie spędzone 48 minut.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz