niedziela, 30 sierpnia 2015

Bon Jovi - Burning Bridges [2015]



Jon Bon Jovi straszy świat kolejną płytą zespołu, który w ostatnich latach coraz bardziej zbliża się do tego, co sugerowałaby jego nazwa – statusu solowej grupy wokalisty. Zanim jednak groźby te zostaną spełnione, fani otrzymują w prezencie czterdziestominutowy album Burning Bridges, który ma być w założeniu właśnie tym, co sugeruje z kolei jego tytuł – paleniem za sobą mostów. Zarówno tego, który łączył ich z siedzibą wytwórni, dla której nagrywali od 32 lat, jak i tego, który prowadził do miejscowości Sambora. Burning Bridges to zbiór 10 nagranych na nowo utworów pochodzących w większości oryginalnie z sesji do poprzednich kilku albumów z dodatkiem paru faktycznie nowych numerów. A że ostatnie wydawnictwa Bon Jovi są jakie są, cudów nie można się było spodziewać, choć przemysł muzyczny zna przypadki, gdy płyta z odrzutami z różnych sesji przebija to, co ostatecznie z tych sesji początkowo wydano (patrz Def Leppard i album Retro Active). Tu niestety wielkiej niespodzianki nie ma, bo i być nie mogło.

To płyta z cyklu tych, które wkurzają najbardziej. Bo gdyby całość absolutnie nie nadawała się do słuchania, byłoby łatwiej. Człowiek nie robiłby sobie w trakcie nadziei, nie czułby najmniejszej potrzeby ponownego usłyszenia ani sekundy z nagranego materiału, mógłby się wyżyć na muzykach i mieć święty spokój. Ale nie – problem w tym, że na Burning Bridges zdarzają się ciekawe numery. Takim jest otwierające płytę A Teardrop to the Sea – stonowane, oszczędne aranżacyjnie, proste, ale bez przesadnej polerki, co przynosi interesujący efekt w postaci dość surowego, klimatycznego utworu. Całkiem niezłe jest także Blind Love. To typowa fortepianowa balladka z całkowicie zbędnymi smykami (zapewne „z klawisza”) w tle, w dodatku zbyt długa, ale ma jakiś urok mimo oczywistości i nadmiernego stężenia pościelozy. Ogniskiem (niestety nie pieczoną kiełbą) zalatuje mocno od Fingertips, ale jest w tym numerze coś uroczego. Jednak najbardziej do gustu przypadło mi Who Would You Die For, które zaskakuje przyjemnym, lekko ambientowym tłem, stonowanym brzmieniem i chłodnym klimatem. Zupełnie nie brzmi jak typowy przelukrowany numer Bon Jovi, ba – żeby nie całkiem przyjemna skądinąd solówka gitarowa, to w ogóle trudno byłoby ten numer umieścić w rockowej szufladce. Ale to bardzo udany eksperyment i gdyby ten zespół częściej zapuszczał się w takie klimaty, byłaby jeszcze dla Bon Jovi jakaś nadzieja.

Tylko co z tego, że są te nieliczne ciekawe fragmenty (licząc bardzo korzystnie dla zespołu – 4 kompozycje), skoro zawsze po nich wszystko natychmiast siada przy takich dziełach nowoczesnego bondżowizmu jak nieznośnie przeprodukowane i koszmarnie pseudonowoczesne We Don’t Run, które zresztą zostało wybrane na pierwszy singiel z płyty (może to i dobrze, bo gdyby wybrali coś godnego uwagi, to zawód po odsłuchu całości byłby nie do zniesienia), Life Is Beautiful, które brzmi jak mieszanka klimatów boysbandowych z wszystkimi najgorszymi cechami ostatnich dokonań U2 oraz akustycznych hitów sceny country (nic dziwnego – współkompozytorem jest tu muzyk country, a jedyną rzeczą straszniejszą od tego gatunku są muzycy rockowi, którzy udają wykonawców country), czy We All Fall Down, które jest sztuczne jak opalenizna dziuń z wiejskich dyskotek. W tej mizerii niespecjalnie wyróżnia się także jedyny kawałek, w którym kompozytorsko swoje paluchy maczał jeszcze Richie Sambora – Saturday Night Gave Me Someday Morning. Niby uszy nie odpadają, ale w zasadzie nie ma żadnego powodu, żeby do tego numeru wracać, tym bardziej, że grupa nagrywała już tego typu kawałki wiele razy i często z lepszym skutkiem. To samo można powiedzieć o I’m Your Man. Tragedii nie ma, noga może nawet trochę chodzi i jest dość dynamicznie, ale ile oni już takich numerów nagrywali? Zamykający płytę utwór tytułowy to w zasadzie dość złośliwy żart skierowany w stronę Mercury Records. Muzycznie banalny, ale tu chodziło raczej o to, żeby wbić na odchodne kilka szpil złym ważniakom z branży, więc nie ma co tej piosenki oceniać pod kątem czysto muzycznym. Swoją drogą to znamienne, że wszystkie ciekawsze piosenki na Burning Bridges łączy jedno – w ich komponowaniu nie uczestniczył producent ostatnich płyt Bon Jovi, John Shanks, który ma spory udział w stopniowym kastrowaniu tej grupy.

Gratulacje dla Bon Jovi. Rok 2015 jest dla zespołu szczególny. Nie tylko ostatecznie potwierdziło się, że z grupy jakiś czas temu odszedł jedyny muzyk, któremu chciało się jeszcze grać rocka, ale w dodatku Jon Bon Jovi i jego coraz mniej liczna ekipa obchodzą dwudziestolecie nagrania ostatniej dobrej płyty. To spore dokonanie jak na zespół, który wciąż nagrywa nowe utwory, wyprzedaje koncerty i kiedyś był na absolutnym rockowym szczycie, nawet jeśli ziemia na tym szczycie lepiła się od lukru. Panowie uczcili tę rocznicę najlogiczniej jak mogli – wydając kolejny album, który niemal całkowicie znika z mojej pamięci pół minuty po wybrzmieniu ostatnich dźwięków. Pojedyncze pomysły sprawiają, że odsłuch Burning Bridges nie był kompletną stratą czasu, ale te nieliczne fragmenty nie są w stanie skłonić mnie do kupna tej płyty, choćbym trafił na nią w londyńskim charity shopie z ceną 1 funta na pudełku. No dobrze, za funta może kupię dla What Would You Die For, ale tylko jeśli nikt poza starszą panią przy kasie nie będzie widział.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz